
Heineken Open‘er Festival 2013
Wykonawcy: Alt-J | Animal Collective | Arctic Monkeys | Blur | Crystal Castles | Crystal Fighters | Devendra Banhart | Disclosure | Domowe Melodie | Drekoty | Editors | Everything Everything | Fismoll | Fox | Hey | hipiersoniK | Jonny Greenwood | Junip | Kaliber 44 | Kendrick Lamar | Kings Of Leon | Kixnare | Łąki Łan | Magnificent Muttley | Maria Peszek | Matisyahu | Miguel | Mikromusic | Modest Mouse | Nas | Nick Cave & The Bad Seeds | Novika | Öszibarack | Peter J. Birch | Queens Of The Stone Age | Ras Luta | Rebeka | Rykarda Parasol | Skubas | Skunk Anansie | Steve Reich | Stroon | Tame Impala | The & | Transmisja | UL/KR | Vavamuffin | Vienio
Miejsce: Gdynia, Lotnisko Gdynia-Kosakowo
Data: 03-06.07.2013
Bilety: karnet 4 dniowy (3.07.2013 - 6.07.2013) - 470 zł, karnet 4 dniowy + pole namiotowe 6 dni (2.07.2013 - 7.07.2013) - 550 zł, bilet jednodniowy - 189 zł, sprzedaż: Altersklep oraz w punktach sprzedaży sieci Ticketpro

RELACJA
Oto pełna relacja z czterech dni Heineken Open'er Festival
Blur, Savages, Kendrick Lamar i troszeczkę Editors, czyli pierwszy dzień Heineken Open'er Festival
Media kłamią. Miały być deszcze i burze, tymczasem pierwszy dzień festiwalu Heineken Open'er minął bez kropli deszczu. A jak wiemy, ładna pogoda to, w festiwalowej rzeczywistości, połowa sukcesu. Po pierwszym dniu piszemy o Blur, Savages, Kendricku Lamarze i troszeczkę o... Editors.
Na początek mała dygresja. Atrakcyjny skład imprezy nakłonił moją rezydującą w Londynie koleżankę, by wybrać się do Gdyni. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu, na lotnisku (Luton) spotkała Aleksa Jamesa (basistę Blur), a że wstydliwa nie jest, zapytała, czy przypadkiem tak jak ona nie zmierza na festiwal do Polski. Okazało się, że i owszem, i właśnie czeka na resztę zespołu. I tak, za pośrednictwem węgierskich linii lotniczych, do naszego kraju dotarła britpopowa legenda.
Wspominam o tym, nie po to, by się pochwalić, że moja koleżanka zamieniła kilka zdań z najsłynniejszym producentem serów w rockowym świecie, ale ponieważ oddaje to w pewnym stopniu charakter muzyków Blur. Pomimo swego niepodważalnego statusu nie gwiazdorzą. Damon Albarn z pewnym wstydem przyznał, że zajęło im 23 lata, by wystąpić w Polsce i że dotąd miał obraz naszego kraju z lat 80. w kontekście walki Solidarności (tak, padło ze sceny słowo Solidarność), dodając, iż bardzo mu się podoba to, co zastał w 2013. Ładnie nauczył się też mówić po polsku "dzięki" i albo jest genialnym aktorem, albo autentycznie cieszył się z gorącego przyjęcia.
Koncert podczas Heineken Open'er Festival oczywiście robił wrażenie. Nie dlatego, że grali hity (a grali), że mają świetne piosenki, które można śpiewać (chóralnie "Tender", kameralnie "Out of Time") czy żywiołowe kawałki, przy których można skakać ("Girls & Boys", "Parklife"). Ich zwyczajne, britpopowe numery na żywo zmieniają się harmonijne arcydzieła. Przypomnijcie sobie studyjną wersję "For Tomorrow" (to w zasadzie banalne la la la), a teraz dodajcie do niej genialną sekcję dętą, uduchowione chórki, mocniejsze, ostrzejsze gitary. Blur ma dar, by na żywo uszlachetniać i pogłębiać swą muzykę, nic nie odejmując z jej przebojowości. Słowo "harmonijny" nie padło bez powodu, bowiem zachwyca dźwiękowa rozpiętość, gdzie wszystko jest na swoim miejscu i ze sobą współgra. Wspaniały pozostaje wokal Albarna jednocześnie mocny, wyrazisty, ale z pewną chłopięcą nutą, rozbrajający w balladowych fragmentach. No, a Graham Coxon naprawdę potrafi na swej gitarze ostro sieknąć ("Song 2"). Znakomity koncert na miarę gwiazdy wieczoru.
Na mnie większe wrażenie pierwszego dnia Heineken Open'er Festival zrobiły jednak panie z Savages - w ubiegłym roku na OFF-ie nie udało mi się ich zobaczyć, więc tym razem nie odpuściłam. Mało co cieszy tak, jak laski z jajami. Jest w muzyce żeńskiego kwartetu tyle prawdziwego ognia, tyle rockowej szczerości i napędzanej adrenaliną (oraz chyba lekkim wkurwem) energii, że nie sposób obok tej kapeli przejść obojętnie. Angielki fantastycznie hałasują i jazgoczą, ale okiełznują tę muzyczną dzikość świetnymi piosenkami. Jehnny Beth choć "pląsa" po scenie w czerwonych lakierkach na kaczuszce, potrafi wywołać autentyczne przerażenie. Jest w niej coś, co w ciemnym zaułku kazałoby rozsądnemu, nieszukającemu zwady człowiekowi przejść na drugą stronę ulicy. Wystraszyć potrafi jednak nie tylko spojrzeniem, ale i, a raczej przede wszystkim, głosem. Jak wrzasko-piśnie, módl się, żeby soczewki w twoich okularach były plastykowe, bo szkiełka na bank popękają. Nadal będę się też upierać, że jej wokal przypomina Siouxie Sioux, a to tylko można odbierać jako komplement. Co tu dużo kryć, Savages to sceniczne zwierzaki, które przypominają na czym polega rockowe szaleństwo.
Wiele obiecywałam sobie przed Open'erem po koncercie Kendricka Lamara i przetrawiwszy, czego doświadczyłam... odczucia wciąż mam ambiwalentne. Na początek pozytywy. Raper był z zespołem, a to zawsze należy zapisać po stronie plusów. Świetnie radzi sobie na żywo - zarówno z rymowaniem, jak i kontaktem z publicznością (zszedł w tłum poprzybijać piątki z fanami). Słychać, że jego hip-hop jest wielowymiarowy, że jest w nim miejsce na pewną wrażliwość, że nie brakuje w jego muzyce kolorów. Ma chłopak charyzmę, ma nawet więcej niż kilka świetnych numerów, potrafi rozbujać, a jak walnęły basy, to zadrżały mi migdałki. Na żywo muzyka Amerykanina jest jednak artystycznie spłycona, bardziej bezpośrednia, a przez to trochę monotonna. Znakomicie sprawdza się do zabawy, ale nie ma tej siły rażenia, co z płyt. Nie znaczy to jednak, że jeśli znów zawita do naszego kraju, a obiecał, to wzgardzę.
Pierwszego dnia Heinekena w zasadzie tyle udało mi się zobaczyć, acz wszyscy przekonywali, że Editors dali zaskakująco dobry koncert.
Nick Cave jest wielki, Arctic Monkeys dorośli, a Tame Impala… podróżują w czasie, czyli drugi dzień Heineken Open'er Festival
Drugiego dnia podczas Heineken Open'er Festival było fuckin' cold. Proszę nie polemizować, tak powiedział wielki Nick Cave.
Z tym, że był wielki raczej nikt nie śmie polemizować. Razem ze swoim zespołem The Bad Seeds pokazał drugiego dnia Heineken Open'er Festival, jak wprowadzić w osłupienie. Kto nie widział wcześniej Australijczyka na żywo, prawdopodobnie przeżył szok. Ludzie (tak mi mówili) spodziewali się bowiem smęcenia, ponurych piosenek, tymczasem czekała ich dźwiękowa furia. Na koncertach to po prostu szaleństwo, dzikość i rockowa nawałnica. Z bogatym instrumentarium (felt, skrzypce) niemal każdy numer Nick Cave i jego kapela zmieniali w zaszczute, zamknięte w klatce, żądne krwi zwierzę. Pozornie to jeden wielki harmider, jazgot, niemal kakofonia, gdzie poszczególne instrumenty żyją własnym życiem, ale w tym szaleństwie jest metoda. Sam Cave natomiast niesłychanie charyzmatyczny, niczym czarownik rzucał na publiczność muzyczne zaklęcia, hipnotyzując zgromadzonych. Było w tym występie coś złowrogiego, demonicznego, momentami niemal perwersyjnego (szczególnie gdy śpiewał "Stagger Lee" trzymany przez fanów w pierwszych rzędach). Muzycznie, dostaliśmy istne greatest hits - "From Her to Eternity", absolutnie nie z tej ziemi "Tupelo", znacznie mocniejsze niż z płyty "The Weeping Song", szatańskie, oblane czerwonym światłem "Red Right Hand" czy nieodstające od starych numerów, znakomite "Push the Sky Away" z ostatniego, tak samo zatytułowanego albumu. Wielki szacunek i wielkie brawa dla wielkiego Nicka Cave'a i jego Bad Seeds.
Headlinerem drugiego dnia Heineken Open'er Festival był zespół Arctic Monkeys, który zdecydowanie dorósł do swej roli. Z wielkimi podświetlanymi oldschoolowo literami AM z tyłu sceny, z nową stylizacją i z dojrzałą, potężnie brzmiącą muzyką. Poprzednia wizyta Anglików na głównej scenie Open'era nie należała do szczęśliwych - problemy z nagłośnieniem, wynikające z tego przerwy, słowem, było raczej słabo. Tym razem nic nie przeszkodziło, by Alex Turner i jego ekipa dali fanom to, czego oczekiwali. Od debiutu z 2006 roku muzyka kwartetu zdecydowanie się rozwinęła, dojrzała, nabrała charakteru. Brzmienie stało się bardziej soczyste, gęste, ładnie pogłębione. I dokładnie tak to brzmi na żywo. Nawet megagarażowe "I Bet You Look Good on the Dancefloor" choć nadal napędzane szczeniacką energią, teraz stało się mocniejsze, zadziorne. Nie chcę się powtarzać, ale stwierdzenie, że to muzyka z charakterem najlepiej oddaje etap, na jakim jest obecnie angielska formacja. "Brianstorm", lekko niepokojące "Don't Sit Down 'Cause I've Moved Your Chair", wprawiające fanki w ekstazę "Crying Lightning", "R U Mine?", niezawodne "Brick by Brick" wypadły fantastycznie, ale moim faworytem okazał się otwierający całość, zupełnie świeży pulsujący, idealnie pasujący na dużą scenę i rolę headlinera "Do I Wanna Know?". Porównując z występem sprzed czterech lat, Arctic Monkeys z chłopców stali się mężczyznami - tak wyglądają, tak grają i tak brzmią.
Na scenie głównej Open'era tego dnia wystąpili jeszcze Tame Impala. Najprościej mówiąc, była to podróż w czasie. Gitary brzmiące jak wczesny Eric Clapton jeszcze z czasów Cream, ledzeppelinowska siła i odlot na miarę King Crimson. Całość głęboko zanurzona w latach 70., podkolorowana psychodelią dopełnioną wizualizacjami rodem z wygaszaczy ekranów ze starych Windowsów. Absolutnie nie mam Australijczykom nic do zarzucenia. Jest to z pomysłem, energią, potrafią pisać dobre melodie, mimo iż ostentacyjnie czerpią z przeszłości, na swój sposób ich muzyka jest świeża, ale tak jak nie porwało mnie z płyt, tak pozostałam niewzruszona na koncercie. Nie przemawia to do mnie i tyle.
Przemawia do mnie za to José González, który przyjechał na Heinekena z zespołem Junip. Wiem, że to plumkanie, niepozorna, krucha muzyka, ale bardzo urokliwa. Choć zdarza się Szwedom czasem mocniej zagrać, odrobinę szarpnąć, zasadniczo mamy do czynienia z delikatnym, subtelnie zdobionym (np. grzechotkami) graniem, którego mocą jest ciepły, uspokajający głos Gonzáleza. Niczym nadzwyczajnym na wczorajszym koncercie nie zaskoczyli, ale było to zdecydowanie pozytywne doświadczenie.
Orgazm symultaniczny. I to dwa razy, czyli najlepszy dzień Open'era
Nic nie przebije Skunk Anansie i Queens of the Stone Age, czyli trzeci dzień Heineken Open'er Festival.
Wiem, że została jeszcze sobotnia porcja muzyki podczas Heineken Open'er Festival, ale też już wiem, że nic nie przebije Skunk Anansie i Queens of the Stone Age. Nie chodzi o muzyczne preferencje, choć nie ukrywam, że to zdecydowanie moi artyści, ale płynącą w dwie strony energię i obustronną ekscytację. Zarówno Skin jak i Josh Homme byli zachwyceni przyjęciem, oboje zapewniali, że to najlepsza publiczność na trasie i mówili to szczerze. To było widać, słychać i czuć. Skin każdego przekazanego od zgromadzonych dżula wykorzystywała na coraz śmielsze komentarze i wybryki z fanami (crowd surfing w kilku wariantach), z kolei Homme był autentycznie poruszony i wiele, wiele razy zapewniał, że nas kocha.
Nic z tego nie miałoby miejsca, gdyby nie świetna muzyka i jeszcze lepsze jej wykonanie. Skunk Anansie zaczęli na Heineken Open'er Festival od dzikiego "The Skank Heads", Skin wskoczyła na scenę w połowie błyszczącym, w połowie (cały tył - widać było stringi i całą resztę) przezroczystym stroju i od razu była moc. Dalej usłyszeliśmy m.in. "I Believed in You", "My Ugly Boy" (dedykowane komuś z kim Skin uprawiała dużo szalonego seksu), "Weak" oczywiście odśpiewane chóralnie, niezmiennie miażdżące "Charlie Big Potato" i kapitalne "Little Baby Swastikkka", podczas którego wokalistka najzwyczajniej w świecie weszła między ludzi. Wszystko zagrane z powerem, napędzane kapitalną grą bardzo przystojnego perkusisty i pełne emocji wyrażanych potężnym głosem Skin.
Z kolei Queens of the Stone Age to muzyczny odpowiednik Hitchocka. Zaczyna się od trzęsienia ziemi (od "Feel Good Hit of the Summer"), a potem napięcie tylko rośnie, osiągając apogeum w finałowym "A Song for the Dead". W tym utworze panowie osiągnęli też szczyt gitarowego chłostania. Po prostu słów brakuje, by opisać jak ten numer brzmi na żywo. Wióry, wióry i jeszcze raz wióry. Inne kawałki wypadły równie znakomicie - "No One Knows" z radosnym pa para, pa, pa para, "Burn the Witch" także wzbogacone o chórki publiczności, najbardziej seksowny kawałek we wszechświecie - "Make It Wit Chu", "I Appear Missing" ze zniewalającą dramaturgią czy po prostu doskonałe "Go with the Flow". Absolutna miazga. Jeden z tych koncertów podczas Open'era o których będzie się opowiadać wnukom.
W pogodną i słoneczną sobotę na Heinekenie (choć noc znów była zimna) można było też zobaczyć m.in. Kaliber 44, który pojawił się z bogatym składem i za którym fani się bardzo stęsknili, The National, którzy ponownie pokazali, że na dużej scenie odnajdują się bez problemu i wcale nie smęcą czy Disclosure, dla których scena namiotowa okazała się o wiele za mała.
Kings of Leon i dziki pisk przedstawicielek płci pięknej, czyli czwarty dzień Heineken Open'er Festival
Tak, jak przewidywałam, nikomu z sobotnich wykonawców, nie udało się przyćmić, Skunk Anansie i Queens of the Stone Age, acz Kings of Leon udowodnili, że zdecydowanie zasługują na miano headlinerów.
Kiedy niedawno byłam na Portishead, zastanawiałam się, jakimi przesłankami kierują się artyści wybierając muzykę, która płynie z głośników przed występem. Czy raczej wybiera się rzeczy słabe, po których muzyka danego artysty będzie znakomita czy raczej prezentuje hiciory, które poniekąd pełniąc rolę supportu, pobudzą zmęczoną oczekiwaniem publiczność. Miguel preferuje wariant drugi. Nim wyszedł na scenę, huknęło "Get Lucky", podczas którego towarzyszący wokaliście muzycy postanowili się zaprezentować. Wyszli więc na scenę, trochę potańczyli, pouśmiechali się do kamer i powdzięczyli, a gitarzysta najwyraźniej liczył, iż po swym popisie przy dźwiękach Daft Punk naprawdę mu "się poszczęści".
Naturalnie, słysząc przebój Francuzów ludzie od razu się przebudzili, zaczęli podśpiewywać i podrygiwać. Problem w tym, że po takim zabiegu, trzeba mieć czym przebić ów pseudosupport, a tego Miguel raczej nie ma. Fajnie, że artysta aranżuje na żywo swe kawałki mocno, z wyrazistą gitarą trochę pretendując do tytułu nowego Prince'a. Nieźle niektóre numery bujają, można nieco popląsać. Miguel potrafi też wejść na bardzo wysokie rejestry, ale odniosłam wrażenie, że to, co proponuje niekoniecznie trafia w polski gust. Może to te typowe dla Amerykanów nawijki między piosenkami, może same piosenki pozbawione pewnej zmysłowości i delikatności w wersji live. Oczywiście, pod sceną były osoby, które bawiły się wyśmienicie, ale gros zgromadzonych raczej leżakowała. Ważne jednak, że podobało się Rihannie, która pojawiła się na koncercie w charakterze widza.
Mnie natomiast bardzo podobało się Mount Kimbie. Niesamowite, jak wiele można wyczarować, dodając do elektroniki granej na żywo gitarę i perkusję. Panowie z każdym kolejnym numerem coraz bardziej się rozkręcali, coraz bardziej też wciągali publiczność w swój niepozorny występ. Zaskakująca energia wykrzesana z minimalnych środków.
Bezapelacyjnie gwiazdą wieczoru było Kings Of Leon. Na występ kwartetu przybyły tłumy i nie ma się co dziwić. Amerykanie są idealnym zespołem koncertowym. Są dobrymi muzykami, a Caleb Followill ma niesamowity, czysty, a zarazem potężnie brzmiący głos. Ich piosenki - "The Bucket", "On Call", "Use Somebody" - kapitanie sprawdzają się podrasowane energią tłumu. Bezapelacyjnym numerem jeden jest "Sex on Fire", którego pierwsze takty wywołały dziki pisk przedstawicielek płci pięknej, a po tym jak wybrzmiał, nastąpił eksodus spod Main Stage, choć koncert jeszcze się nie zakończył. Fani bez wątpienia byli zadowoleni, reszta powinna docenić jakość wykonania, arsenał zgrabnych melodii i proste, acz bardzo ładne wizualizacje na telebimach.
Ostatniego dnia festiwalu były także tłumy szalejące na Crystal Fighters czy mikrowystęp Johnny'ego Greenwooda.
Relacje z Heineken Open'er Festival przygotowała dla Was Anna Szymla.

GALERIA
8 czerwca 2016, 05:46
Vicky