Anti Tank Nun – „Fire Follow Me”

23 maja 2013
ok. 2 minut czytania

Zacznę więc w pewnym sensie od końca, bo od okładki właśnie. Gdybym nie wiedział, z jakim zespołem mam do czynienia, pomyślałbym raczej, że jest to jakiś produkt, którego miejsce jest w wielkim koszu w supermarkecie z napisem „płyty za 4 zł” i wirtualnym neonem – „nawet nie dotykaj”. W czasach, gdy sprzedaż płyt jest znikoma, wydawać by się mogło, iż atrakcyjne opakowanie stanowi ważny element handlu, straszenie raczej nie jest wskazane.

Oczywiście, liczy się głównie muzyka – a ta, na „Fire Follow Me” jest naprawdę wyborna. Wielką stratą byłoby więc, gdyby w owym koszu skończyła. Bo nowe dokonania przeciwpancernej zakonnicy to porcja prawdziwie mięsistego, konkretnego, męskiego grania. Taka muza, która huczy ci w głowie, po tym gdy wciskasz na dupsko skórzane portki, wsiadasz na motor i przemierzasz amerykańskie bezdroża, a każdy wieczór kończysz bójką w jednym z zadymionych, przydrożnych barów, po wypiciu butelki whisky. Czyli rock and roll w najczystszej postaci. Nie ma spinania się na odkrywanie za wszelką cenę nowych muzycznych horyzontów, bo przecież nie o to tu chodzi. Są za to tony muzycznego luzu i zabawy spod znaku hard’n’heavy, od której banan sam pojawia się na twarzy i aż chce się powtórzyć za Mickiem Jaggerem „It’s only rock and roll but I like it!”. Znajdziemy czytelne nawiązania do klasyków gatunku, z AC/DC i Motörhead na czele, panowie nie są jednak kopiarkami, grają wszystko po swojemu. Dzięki temu luzowi czuć też, że zespół nie jest już tylko pochodną Acid Drinkers, kapeli Titusa, a wyrabia sobie własną tożsamość.

„Fire Follow Me” Anti Tank Nun, nie jest longplayem, który ma za zadanie uratować rocka, to jednak świetny soundtrack do zakrapianych imprez czy jakiejś szalonej wyprawy. Nie pozostaje nic innego jak kupić motor i ruszyć w trasę. Rock and roll!