Autopsy – „Tourniquets, Hacksaws And Graves”

30 kwietnia 2014
ok. 2 minut czytania

Szósty album Autopsy zebrał zasłużone pochwały, siódmemu również się one należą. Oczywistością jest, że mamy na „Tourniquets, Hacksaws And Graves” wszystkie znaki szczególne kapeli Chrisa Reiferta – organiczne, głębokie brzmienie, chyba delikatnie cieplejsze niż na poprzedniej płycie, rwący z kopyta do przodu oldschoolowy death metal, przerywające na krótkie chwile kanonadę miażdżących riffów gitarowe solówki, bulgocząco-krzyczący growling Reiferta, zwaliste, przytłaczające grozą i ciężarem doomowe patenty. No i rzecz oczywista kolejną porcję okropieństw niczym z horrorów gore w tekstach.

Różnice są zawarte w niuansach. O brzmieniu już było. Na „Tourniquets, Hacksaws And Graves” Autopsy także podarowało sobie długaśne deathmetalowe suity, stawiając na zwięzłość i dynamikę. Album jest wprawdzie kapkę dłuższy niż „The Headless…”, ale jego esencjonalność, unikanie dłużyzn sprawia, że ani przez chwilę się nie nudzimy. Szybkie kawałki wchodzą „od strzała”, porywając ze sobą. Są na wysokim poziomie, do jakiego Autopsy po reaktywacji skutecznie nas przyzwyczaiło. Mamy też na krążku kompozycje, które zdecydowanie się wyróżniają. To swego rodzaju wariacja na „Marsz pogrzebowy”, czyli „All Shall Bleed”, przedłużająca się w doskonały walcowaty „Deep Crimson Dreaming”, no i ocierający się ciężarem niemal o Winter tudzież Hellhammer „Burial”, w którym wokalista wydobywa z siebie piekielny wprost, opętańczy bulgot. Ten numer, coś czuję, stanie się jednym z klasyków kwartetu. W ogóle końcówka albumu „Tourniquets, Hacksaws And Graves” jest po prostu fantastyczna.

Kolejną wycieczkę Autopsy do krainy różnorakich mutylacji i innych tematów, które mogłyby znaleźć się w scenariuszu brutalnego horroru, trzeba uznać za udaną i ciekawą. Zwiedzamy terytoria dość dobrze znane, na których dostrzegamy znane obrazki. Ale przewodnik zadbał o to, abyśmy się nie nudzili. Gdyby jeszcze Autopsy częściej grali koncerty, moje szczęście byłoby wielkie…