Bad Meets Evil – „Hell: The Sequel”

19 grudnia 2011
ok. 2 minut czytania

Nie sposób momentami pozbyć się wrażenia, że część utworów to odpady z sesji do „Recovery”, w których Slim Shady zwyczajnie oddał drugą zwrotkę koledze. Słabe muzycznie „A Kiss” to idealny tego przykład. Chociaż raperom zdarza się tutaj kilka ciekawych wersów, jest nawet śmieszny przytyk do Lady GaGi, to produkcja woła o pomstę do nieba. „Loud Noises” lepiej by chyba wypadło w ogóle bez podkładu, bo ten Mr. Portera jest beznadziejny i aż szkoda, że wykorzystano go w świetnie zarapowanym przez Eminema i kwartet Slaughterhouse (z Royce’em w składzie) numerze. Te momenty znacznie obniżają ocenę wydawnictwa.

Dla przeciwwagi mamy dwa single, których potencjał komercyjny i wykonanie aż proszą się o brawa. „Fast Lane” to niewyróżniający się zanadto, ale przede wszystkim nie przeszkadzający w delektowaniu się rapem bit i kapitalne zwrotki gospodarzy. „Lighters” z całkiem niezłym gościnnym występem Bruno Marsa powinno z kolei bez problemu trafić na radiowe rotacje, bo to świetny przykład jak robić kooperacje rapowo – popowe. Zwolennicy twardego hip-hopu ucieszą się z „The Reunion” i „Above the Law”.

Z dwójki Eminem – Royce, lepiej wypada oczywiście ten pierwszy. To raper o większej wyobraźni, inteligencji, daleki od szablonu. Royce dobrze sprawdza się w kawałkach o ofensywnym, agresywnym charakterze, znacznie gorzej idą mu numery koncepcyjne, fabularne. No i za często na „Hell: The Sequel” całuje stopy swojego przyjaciela, dziękując za pomocną dłoń oraz uratowanie kariery.

Summa summarum mamy wydawnictwo, które z pewnością fani Eminema powinni mieć na półce. Fani Royce’a zresztą też, bo nigdy nie wiadomo, czy panowie znów się nie pokłócą i nie będzie to dla niego ostatni materiał z takim budżetem i obsadą gości oraz producentów. Reszta słuchaczy powinna najpierw sprawdzić, czy Eminem bez Dr. Dre im jakkolwiek pasuje. Mimo wszystko, nie jest to takie oczywiste.