Bastille – „Bad Blood”

16 maja 2013
ok. 2 minut czytania

Wszystko zaczęło się od niepozornego singla „Flaws” i wydanego zaraz po nim „Laura Palmer”. Ten drugi nawiązujący do postaci z kultowej serii Davida Lyncha sprawił, że wytwórnia Virgin chętnie przygarnęła, wtedy jeszcze solowy projekt na swe łono. Dwa lata później, już jako zespół, Dan Smith znokautował brytyjską listę przebojów singlem „Pompeii” i następującym po nim debiutanckim albumem. Fala sympatii dla nowego artysty w rodzimym kraju jest dość oczywista, jednak niczym tsunami zalała Europę. Co więcej trafiła do Polski i Bastille jest słyszalne w stacjach radiowych i telewizyjnych grających zwykle muzykę dance.

Co takiego niezwykłego jest w tej płycie? Otóż „Mamoniowa reminiscencja”. Już pierwsze przesłuchanie sprawia, że utwory są jak starzy, dobrzy kumple, których znamy od dawna, a wciąż im ufamy i lubimy wspólnie spędzać czas. Dla malkontentów to wada, bo to nic nowego. I owszem, jednak efekt końcowy jest zadziwiający, jak ze znanych klocków można ułożyć nową Bastylię.

Emocjonalne wokale Hurts, stadionowe refreny Coldplay, młodzieżowa nonszalancja Arcade Fire czy luz Friendly Fires. Do tego plastyczna produkcja łącząca w sobie brzmienia synthpopowe z indie i ta niezwykle dynamiczna perkusja.

Najmocniejszym momentem płyty jak dla mnie pozostaje „Laura Palmer”, epicka piosenka nawiązująca, jak i okładka płyty, do dzieł Lyncha. Poza eksploatowanym „Pompeii” szansę na single mają „Things We Lost in the Fire” i „Weight We Living pt. II”, ale o klasie albumu świadczą „Flaws” i „Overjoyed” z ciekawie rozłożonymi akcentami rytmicznymi oraz zalatujący indie folkiem „Daniel in the Den”.

Może nieco razić balladowy „Oblivion” poprzez skojarzenia z Jamesem Blakiem czy dość schematyczny (acz przebojowy) „Icarus”, jednakże te dwa momenty nie przeszkadzają, by słuchać płyty niemal na okrągło do wakacji a może i dłużej. Dan Smith po latach wypalił z niezłym impetem i oby nie wyhamował jak Delphic na drugim albumie.