Beastie Boys -\”The Mix-Up\”

24 czerwca 2007
ok. 2 minut czytania

Tak jest, proszę nie przecierać oczu. Powrzaskujący i \”szczekający\” zazwyczaj nowojorczycy nagrali płytę, gdzie z ich ust nie pada nawet jeden dźwięk. Jest za to miękko i grzecznie. Słyszymy sporo funkowych groove\’ów (choć nie za bardzo mięsistych), elementy bluesa (zachowawcze i wyważone), jazzowe improwizacje (a raczej ich zalążki) i psychodeliczne odloty na Hammondach (odlociki należałoby napisać). Nie brakuje również atmosfery seriali z lat 70., odrobimy rockowej zadziorności i czego dusza zapragnie. Wszystko brzmi jednak bardzo oszczędnie, wręcz skąpo. Bo i artyści nasi najdrożsi wirtuozami nie byli i raczej im to nie grozi. Co prawda w studiu wspomagali ich Money Mark i Alfredo Ortiz, pomimo tego zabiegu trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia zaledwie ze szkicami (taką przynajmniej nadzieję żywią niektórzy). Bardziej ów materiał przypomina tło kompozycji, niż utwory skończone.

Większość dziennikarzy zarzuca grupie, że nie przyłożyła się zbyt do tego albumu rejestrując w zasadzie jam session. Rzeczywiście tak można te nagrania odbierać. Nic jednak nie poradzę, że mnie longplay \”The Mix-Up\” przypadł do gustu od pierwszego poznania. Że cudownie słucha się tej muzyki na słuchawkach, podczas spaceru w opustoszałym mieście, w środku nocy. Że te niemal amatorskie niuanse i mglista różnorodność potrafią urzec. Że wiem, że mogę słuchać tego krążka na okrągło i nie znudzić się. Że… po prostu – parafrazując Witolda Gombrowicza – jak to mnie nie zachwyca, kiedy mnie zachwyca?