Behemoth – „Evangelion”

3 lutego 2010
ok. 2 minut czytania

Co proponuje nam pomorska bestia? Kapitalnie brzmiące ekstremalne dźwięki, tnące powietrze z niewiarygodną szybkością lub przygniatające ciężarem. Nie brak wplecionych industrialnych uderzeń, intro o posępnym klimacie. W tekstach Nergal buduje przekaz, czerpiąc z biblijnej symboliki, filozofii, poezji. To telegraficzny opis zawartości „Evangelion”.

Po „The Apostasy” dumałem, czy na kolejnej płycie zespół pójdzie w bardziej pompatyczną stronę, zaprosi kolejnych sławnych gości, czy będą trąby, skrzypce, może cała orkiestra. Ale „Evangelion” to przede wszystkim cios prosto w twarz (np. „Shemhamforash”, „Defiling Morality Ov Black God”). Ozdobniki są, ale w małych dawkach. Lider Behemoth jest mistrzem autopromocji, w biznesie porusza się sprawnie, jego reguły poznał doskonale. Jednak jego pochwały pod adresem Inferno nie były przesadzone. Perkusista robi na bębnach nieprawdopodobne zamieszanie. Jego partie są tak gęste, że czasami jakby przysłaniały gitary. Chyba można go było delikatnie poskromić. Są na „Evangelion” momenty, w których Inferno gra prościej, spokojniej. Wolniejsze numery bardziej do mnie przemawiają. „Ov Fire And The Void” wgniata w fotel ciężarem i niepokojącym klimatem oraz soczystymi akcentami gitar. W środku walcowatego „Alas, Lord Is Upon Me” jest fragment z samą gitarą i wykrzykującym tekst Nergalem. Taka chwila na złapanie oddechu przed kończącym utwór bombardowaniem. Zaśpiewany po polsku, podniosły „Lucifer”, do tekstu idola Romana Kostrzewskiego – Tadeusza Micińskiego, to ukłon w stronę starych mistrzów, pokroju Celtic Frost, Bathory. Końcówka kojarzy się z „Danse Macabre” pierwszej z grup. Skojarzeń, jak zwykle w przypadku Behemoth, można podać więcej. Ale Nergal nigdy nie twierdził, że tworzy nową jakość. Zachowując proporcje, jest z niego trochę Madonna ekstremalnej muzyki. Uważnie obserwuje, co się dzieje a potem to, co najciekawsze wsadza do muzyki Behemoth. Robi to umiejętnie i na wysokim poziomie, dlatego między innymi zaszedł tak daleko. Choć oddajmy, co należne Malcie, braciom Wiesławskim, Danielowi Bergstrandowi i Colinowi Richardsonowi, bo bez nich „Evangelion” nie brzmiałby tak dobrze. Nie mam wątpliwości, że świat to doceni. Polska zapewne w mniejszym stopniu, choć chętnie się pomylę.