Od razu przyznam, że nigdy nie byłem entuzjastą tak ekstremalnej odmiany metalu. Zawsze było mi bliżej do np. Pantery, niż bandów, które z rogatym są za pan brat. „Hejterzy” powiedzą pewnie teraz „dlaczego więc k**wa bierzesz się za Behemotha?”. Bo „The Satanist” to krążek wielki, bez względu na etykiety. Wielowymiarowy, dostojny, zwarty i przekonujący od pierwszych dźwięków.
Zgodzę się z Nergalem, że na „The Satanist” mniej jest ścigania się (zarówno z konkurencją, jak i samym sobą), a więcej treści. Panowie doszli chyba do wniosku, że sztuczka nie zawsze polega na tym, aby prezentować wszystko, co się potrafi, a na tym, aby grać te nuty, które potrzeba.
„The Satanist” jest więc materiałem pełnym paradoksów. Bo z jednej strony jest zdecydowanie łatwiej przyswajalny i po prostu bardziej czytelny od „The Apostasy” czy „Evangelion”. Z drugiej jednak nie oznacza to, że muzycy poszli na jakieś kompromisy, bo zapragnęli schlebiać masowym gustom. Gdyby Andrzej Gołota wychodził do walki z Mikiem Tysonem przy rozpędzonym, miażdżącym potęgą i brutalnością „Ora Pro Nobis Lucifer”, to właśnie Amerykanin uciekłby z ringu i to zanim usłyszałby pierwszy gong. Numer dosłownie wgniata w fotel i jednocześnie – jest na tyle nośny, że przykleja się do nas i nie chce puścić.
Behemoth wciąż jest nieposkromioną bestią, tyle jednak, że jego muzyka nie jest tak skondensowana, więcej w niej jakby powietrza. Oczywiście, każdy numer naznaczony jest wyraźnie piętnem bandu, każdy jest jednak na swój sposób też nieobliczalny. W „In the Absence ov Light” obok tradycyjnego wyziewu, szaleńczych temp i blastów, mamy też fragment akustyczny, w którym pojawia się saksofon, jak i recytowany przez Nergala fragment „Ślubu” Gombrowicza. W piekielnie dobrym „Messe Noire”, zamiast opętańczego sola otrzymujemy granie o iście tradycyjnie rockowym charakterze. Nie ma sensu rozwodzić się na temat czy coś takiego przystoi Behemothowi, a raczej, czy klei się to z całością. A klei, i to jak cholera.
Pod względem nastrojów, jest równie „pięknie”. Nergal i spółka po raz kolejny udowadniają, że jak nikt potrafią czerpać garściami ze wszystkiego co zatopione w mroku. Prawdziwym majstersztykiem jest „Blow Your Trumpets Gabriel”. Oparty na powolnym, transowym riffie numer wywołuje u słuchacza autentyczny lęk i niepokój, a obecne w tle dęciaki, chór i inne przeszkadzajki powodują, że patos miesza się tu ze stęchlizną.
Dzieje się tu dużo, wszystko ma jednak swoje uzasadnienie oraz miejsce w szeregu – bo jedno wynika tu z drugiego. Oczywiście, „The Satanist” to płyta wciąż trudna w odbiorze, wymagająca sporej atencji. Jedna z tych, której wielowątkowość będziemy rozgryzać miesiącami, za każdym razem odkrywając coś nowego. Kto wie, czy nie jest to najlepszy metalowy krążek ostatnich lat.