Ben Harper – „Give Till It’s Gone”

2 grudnia 2011
ok. 2 minut czytania

Ben Harper przechodził w ostatnich latach poważne turbulencje w życiu prywatnym. Nie wiem, jak wpłynęły one na artystyczną twórczość, ale jego dziesiąty krążek ma w sobie coś z małżeństwa. Są na nim chwile cudownych uniesień oraz emocjonalne doliny, do których żadną miarą nie chcielibyśmy wchodzić z obawy przed niebezpieczeństwem zanudzenia.

Amerykanin z Kalifornii stworzył kilka piosenek, które są wypadkową późnych Beatlesów, mocno rozwścieczonych The Who i wariujących Stonesów. To pierwsze porównanie jest nie tylko luźnym skojarzeniem. Bena w komponowaniu wspomógł bowiem sam Ringo Starr. Napisane z nim „Spilling Faith”, a zwłaszcza „Get There From Here”, są jakby bardziej narkotyczną wariacją „Tomorrow Never Knows”. Wypadają świetnie. Mają niesamowity drive, wciągają i zabierają na mocno improwizowany pokaz.

Harper wokalnie i instrumentalnie znacznie lepiej sprawdza się jako agresywny rockman. Singlowy, rzężący „Rock N' Roll Is Free” to majstersztyk. Świetnie słucha się też buczącego „Dirty Little Lover”. Gorzej wychodzą Benowi ballady i lżejsze piosenki. Szybko działają przynudzająco. Wyjątkiem jest tylko folkująca „Pray That Our Love Sees The Dawn”, ale to ma niemało wspólnego z tym, iż wokalnie ładnie urozmaicił ją Jackson Browne.

„Give Till It’s Gone” to album więcej niż solidny, do tego przyjemnie, naturalnie brzmiący. Ale Ben Harper przez te wszystkie lata, gdy jest na scenie, postawił sobie poprzeczkę tak wysoko, iż krążek w zestawieniu z paroma innymi pozycjami z dorobku, jest średni. Z paroma bezwzględnie doskonałymi momentami.