Bilal – „Airtight’s Revenge”

24 września 2010
ok. 1 minuta czytania

„Airtight’s Revenge” to album perfekcyjny, pozbawiony w zasadzie jakichkolwiek wad. Piękny, momentami wzruszający do łez, bo Bilal to artysta niezwykle szczery i otwarty, a w jego życiu nie brakowało sytuacji smutnych (jest ojcem dzieci autystycznych) i frustrujących (kłótnie z wytwórniami, chcącymi, aby nagrywał mniej ambitną muzykę). Budujące w tym wszystkim, że pozostał sobą. Przekazuje w swoich piosenkach wiele nadziei, dodaje ludziom otuchy, stara się za wszelką cenę przekonać, żebyśmy nigdy się nie poddawali i nie porzucali marzeń. Teksty to wielki atut tego wydawnictwa, a o głosie Bilala zanadto rozwodzić się nie trzeba. Chwalili go D’Angelo, Prince, Janelle Monáe.

Wspaniały wokal, świetne wersy, w dodatku produkcja i kompozycje na poziomie międzygalaktycznym. Tak, tak. Ten soul ucieka w kosmos niczym stare nagrania Steviego Wondera, Sun-Ra czy Prince’a. Oczywiście zdarzają się momenty klasycznego, kipiącego funkową energią soulu jak „All Matter” czy „Little One”, ale esencji albumu należy raczej szukać w przeszytym elektroniką „Levels” czy „The Dollar”, które niosą skojarzenia z Hudsonem Mohawkiem i Flying Lotusem. Co godne podkreślenia, Bilal jest koproducentem niemal wszystkich utworów na krążku. Zapewne dlatego brzmi on tak spójnie i intrygująco.

Koi nerwy. Zdumiewa perfekcją i odwagą. Przykuwa uwagę od początku do końca. Taka płyta.