Fani niech nie popadają w popłoch, to nie Bon Jovi czy Nickelback. Kompozycje są budowane w podobny sposób, mamy ten sam lekko nawiedzony, lekko hipnotyzujący wokal, nadal ważna jest atmosfera, ale druga płyta tria ma inne, bardziej wyraziste, a zarazem nerwowe brzmienie.
Jeśli imienny debiut przypominał skandynawskie granie, „Don’t Kiss and Tell” to zdecydowanie brytyjski materiał. Bardziej surowy, z mocniej wyeksponowanymi gitarami (nie tylko prowadzącą, lecz również ślicznie burczącym basem). Pojawiają się skojarzenia z The Cure („Unspoken”), New Order („Changing Lovers”), shoegaze’owymi czy nowofalowymi formacjami. Całość jest bardziej rozedrgana, pulsująca, z akcentem położonym na rytm. Nie brakuje oczywiście elektroniki, ta jednak jest posztkowana, dzika, zniekształcona, wielowarstwowa… trochę jak w klasycznym Radiohead czy na pierwszych płytach Björk. Nie brakuje jednak i gładkich synthpopowych elementów („Let It” – najbardziej przypominające poprzedni longplay). Nowe utwory na pewno bardziej żyją, są bardziej chropowate, mają bardziej zróżnicowaną fakturę i więcej nierównych krawędzi.
„Don’t Kiss and Tell” na pewno nie rozczarowuje, co więcej ciekawi i zachęca do ciągłego odkrywania na nowo. Prawdziwym sprawdzianem będą jednak występy Bokki. Nowe utwory zdają się bowiem mieć ogromny potencjał koncertowy. Na żywo powinny wciągać i elektryzować, a może nawet nokautować.