Cannibal Corpse – „A Skeletal Domain”

24 października 2014
ok. 2 minut czytania

Żeby była jasność, Cannibal Corpse nie pojechał do Bay Area i nie zainteresował się polityką i nierównościami społecznymi. Grupa wciąż gra brutalny death metal, który na „A Skeletal Domain” brzmi dynamicznie jak rakieta i sterylnie niczym sala operacyjna przed zabiegiem. Kapela tłamsi słuchacza blastami i siekającymi jak samurajski miecz riffami, a Corpsegrinder wypluwa z siebie głęboki bulgot, w którym kotłują się wszelakie okropności, jakie wyobraźnia podsunęła Aleksowi Websterowi, Paulowi Mazurkiewiczowi i Robowi Barrettowi, bo to właśnie ta trójka odpowiedzialna jest za makabreski dziejące się w tekstach. Jednakże mocno i wielokrotnie wyczuwalny jest thrashowy feeling, jakby z czasów dwójki i trójki Slayera, jedynki i dwójki Dark Angel.

Być może posuwam się daleko w domysłach, ale jest taka opcja, że Pat O’Brien, który muzyki na „A Skeletal Domain” napisał najwięcej, a kiedyś zastępował w Slayerze nieodżałowanego Jeffa Hannemana, postanowił oddać hołd swoim idolom, doprawiając muzykę Cannibal Corpse slayerowym jadem. Nadając niektórym kawałkom motorykę w stylu klasyków z „Reign In Blood”. Nie, to nie jest zarzut. Dzięki takiemu zabiegowi, przewidywalna przecież muzyka grupy nabrała dodatkowej, nieco innej energii, zyskała na świeżości, choć to określenie w kontekście kapeli często mieszkającej w świecie zombies, rozczłonkowanych ciał i wszelakich patologii, pasuje jak liberalizm do Korei Północnej. Jest tak jakby Kanibale po latach używania pewnej znanej marki dopalaczy, zmienili ją nagle na inną, starszą wprawdzie, ale jakościowo bez zarzutu i o odpowiedniej renomie. O’Brien popełnił parę kapitalnych kawałków na album, choćby „Sadistic Embodiment”, który mocno w zwrotce kojarzy się z „Reborn” Slayera. Skojarzenia z legendą thrashu miałem też przy cudnym „Icepick Lobotomy”, napisanym przez Roba Barretta. Zdarzają się tu i ówdzie mroczne wstawki doomowe, chociażby w tytułowym kawałku, troszkę straszenia, jak w początku „Funeral Cremation”. Świetnie panowie wymieszali to, jakże by inaczej, dominujące deathmetalowe łojenie z kapitalnie młócącymi gitarami oraz starą szkołą thrashową.

Lubię i szanuję ten zespół. Za dystans do siebie, konsekwencję. Oraz za to, że choć poruszają się po pokoju, którego ściany są dość blisko siebie, co parę lat próbują przestrzeń ciekawie zagospodarować. „A Skeletal Domain” słucha się przednio. Znam takich, którzy twierdzą, że to najlepszy album Kanibali w historii. Jestem ostrożny w tak kategorycznych sądach, choć nie jestem zaskoczony tym, że się pojawiają. Smaczne i ciekawe jak flaki bez oleju!