Carly Rae Jepsen – „Kiss”

22 września 2012
ok. 1 minuta czytania

Na kanadyjskiej scenie obecna jest już kilka ładnych lat, ale dopiero za sprawą megahitu „Call Me Maybe” stała się międzynarodową gwiazdą. Nic dziwnego, że w obliczu płyty „Kiss”, która wcale nie jest jej fonograficznym debiutem, bo ten zaliczyła w 2008 roku longplayem „Tug of War”, najczęściej zadawanym pytaniem było, czy ta dziewczyna nie okaże się gwiazdą jednego przeboju?

Album nie daje jednoznacznej odpowiedzi, z bardzo prostego powodu – nie ma na nim drugiej piosenki o tak wielkim hitowym potencjale. Nawet kawałek z Justinem Bieberem „Beautiful” nie ma tak chwytliwej melodii czy refrenu. Z drugiej strony, może i Carly nie zaliczy kolejnego międzynarodowego numeru jeden, ale płyty wstydzić się nie musi. Początkowe obawy, że będzie za słodko, za miałko, za cukierkowo, szybko uciekają. „Kiss” to porządnie wyprodukowany, bez nachalnych naleciałości brzmień dance czy R&B, równy materiał. Jepsen bardzo dobrze odnajduje się w dynamicznym, lekko zaprawionym elektroniką popie. Jasne – to artystka, której wciąż zdecydowanie bliżej do licealnych potańcówek i dyskotek, aniżeli kameralnych występów w niewielkich salach, ale tacy twórcy też są potrzebni. Jest cyber-pop Janelle Monáe, jest przesycona seksem Rihanna, jest też pani „Call Me Maybe”. I dopóki każda z wyżej wymienionych dostarcza produkty co najmniej przyzwoitej jakości, można się tylko cieszyć. Od nadmiaru wyboru nikt jeszcze nie ucierpiał.