Mało pomysłowy tytuł dzieła każe myśleć, że Kanadyjczycy spoczęli na laurach, które upletli dla nich dziennikarze magazynu Pitchfork, Trent Reznor i cała reszta artystów oraz krytyków zachwyconych debiutem. Można było obawiać się, że Crystal Castles sprytnie pociągnęli zapoczątkowany na debiucie styl oparty na banalnym, 8-bitowym syntezatorowym brzmieniu. Nie jest to całkiem błędna wskazówka. Na drugim krążku, duet na pewno nie podejmuje się muzycznej wolty. Wciąż czeka nas swoisty minimalizm i odhumanizowany klimat, niemniej – uciekając się do frazesu – zespół dojrzał.
Nowy materiał formacji choć oparty niemal na tych samych patentach, co pierwsza płyta, jest bardziej spójny, przemyślany a nawet bogatszy. Więcej tu skandynawskich naleciałości, lekkości, która towarzyszy subtelnym melodiom. Tak jest, melodiom. \”Crystal Castles\” A.D. 2010 to zestaw zdecydowanie bardziej przystępny, chwilami wręcz piosenkowy, o czym świadczy chociażby singlowa \”Celestica\” czy \”Suffocation\”. Ethan Kath i Alice Glass nie porzucili jednak swej miłości do wściekłej, odhumanizowanej elektroniki, czego dowodem drugi z promujących longplay kawałków – pełen furii, kakofoniczny, kapitalny \”Doe Deer\”. Gros to jednak nagrania stanowiące schizofreniczną wypadkową tych dwóch nurtów. Innymi słowy z pozoru gładkie, miłe dla ucha, quasipopowe melodie przykryte są lodowatymi syntezatorami, zniekształceniami, przesterami i/lub hałaśliwymi zgrzytami, te z kolei przepleciono zwiewnym, bardzo kobiecym głosem Alice (\”Baptism\”, \”Year of Silence\”, \”Pap Smear\”).
Crystal Castles wciąż są mrocznym, niepokojącym duetem. Ich muzyka nadal jest pełna niespodzianek i zaskakujących zestawień. Drugim albumem udowodnili jednak, że szalone dźwięki, które pożenili na debiucie nie były dziełem przypadku. Oni dokładnie wiedzą, co robią i robią to coraz lepiej.