David Guetta – „Nothing But The Beat”

27 lutego 2012
ok. 2 minut czytania

„Nothing But The Beat” to wydawnictwo dwupłytowe. Drugi dysk zawiera kompozycje instrumentalne, a już same tytuły nagrań („Dreams”, „Metro Music”, „Paris”, „Glasgow”) naprowadzają nas na to, czego możemy się po nich spodziewać i czego są dźwiękową „wizualizacją”. O dziwo, kilka z kawałków może się bez problemu spodobać, wcale nie tracą na braku wokalu. Ba, znajdą się pewnie tacy odbiorcy, którym druga płyta przypomni wręcz house’owe początki kariery Davida, produkcje z lat 90., gdy dopiero przebijał się na muzycznej scenie. Problem w tym, że aby dotrzeć do drugiego zestawu, trzeba przebrnąć przez ten podstawowy, komercyjny, z całą masą znanych, popularnych gwiazd. Tutaj niestety (a chciałem!) nie da się napisać nic dobrego. Tak na dobrą sprawę, odnoszę od kilku lat wrażenie słysząc piosenki sygnowane przez Guettę, że to jeden kawałek, w którym zmieniają się jedynie tempo oraz goście. Czasem przerwa i zwolnienie następuje po pierwszej zwrotce, czasem w połowie drugiej. Czasem gwiazdą jest popularna raperka/wokalistka (Jessie J, Nicki Minaj, Jennifer Hudson), często raper (Ludacris, Lil Wayne), czasem ktoś od R&B (Chris Brown, Usher), a najczęściej są to ludzie nagrywający to, co akurat jest najbardziej modne i dochodowe (Timbaland, Taio Cruz, will.i.am). Pewnie ma to ogromny potencjał hitowy, skoro znając życie około dziesięciu piosenek z albumu będzie singlami, ale dla osoby nieznającej niuansów produkcji dance-techno, to będzie wciąż jeden, ten sam numer. Numer z banalnym, prostym jak cep tekstem i głośnym bitem, w którym może i są jakieś intrygujące fragmenty, ale moim zdaniem jest przede wszystkim bakteria radiowej zaraźliwości i zwyczajnego banału, a banał w cenie jest, niestety, od dawna.