Delphic – „Collections”

26 lutego 2013
ok. 2 minut czytania

Nie tylko brytyjski „New Musical Express” upatrywał w formacji Dephic wielką szansę dla roztańczonego rocka, widząc w jej muzykach zarówno świetnie zapowiadających się studyjnych rzemieślników, jak i koncertowych wymiataczy, którzy potrafią zjednać sobie fanów dobrej elektroniki oraz klasycznego, gitarowego grania. O ile jednak debiutancki album mógł co poniektórych rozgrzewać do czerwoności, o tyle kolejne dzieło Delphic tak wielkich nadziei na udany dalszy ciąg już nie daje. To znowu sprawnie przygotowany i wyprodukowany bez zarzutu (kłania się Tim Goldsworthy) album, ale też nie wykorzystujący w pełni potencjału, jaki drzemie w tej kapeli. Taki, który nie przyniesie wam niczego więcej, jak kilkunastu porządnych, acz niewybijających się ponad przeciętność piosenek. Jeśli wcześniej były jakieś wątpliwości, po „Collections” słychać już wyraźnie, że Delphic to załoga przede wszystkim koncertowa – zyskująca najwięcej przy bezpośrednim kontakcie. Idę o zakład, że nawet takie średniaki, jak „Freedom Found” czy „Memeo”, które na płycie brzmią tak, jakby nie pozwalały o sobie pamiętać, na żywo zabrzmią już jednak lepiej, zyskując dzięki scenicznej energii. W studiu chłopaków jakby coś ograniczało – albo za bardzo starali się stworzyć perfekcyjnie dopracowany materiał, albo bali się zaskoczyć słuchaczy. Grają ładne melodie, ale pozbawione polotu. Wpadające w ucho, ale zbyt bezpieczne, by bez poczucia obciachu puścić je w towarzystwie. Dlatego największą ich zaletą pozostaje drzemiące w nich ciepło i pozytywne emocje – u kresu zimy, „Collections” brzmi jak pierwsza, niewinna zapowiedź wiosny. Latem jednak już o tej płycie zapomnimy.