Trzeci krążek Dido jest w zalewie popowego szablonu (kilka bitów Timbalanda, Ne-Yo albo Justin na gościnnym wokalu i mieszanie na siłę hip-hopu, R&B i rocka o funkowym posmaku) projektem unikalnym. O muzykę zadbali, oprócz samej artystki, m.in. Jon Brion, Brian Eno i Rollo Armstrong.
Kompozycje są niezwykle klimatyczne, bardzo leniwe, przyjemne i przede wszystkim wyróżniają się fantastycznymi partiami instrumentów smyczkowych. To wciąż pop, muzyka do radia i do słuchania w wolnej chwili z kubkiem kawy w ręku, ale nie mający nic wspólnego z sieczką, która zalała ostatnimi laty rodzime rozgłośnie.
Z drugiej strony nie można się dziwić takiej oprawie muzycznej, bo też trudno sobie wyobrazić Dido, która nagle półnaga zacznie wyginać się w klipach do produkcji Timbalanda. Dla niej muzyka to coś w rodzaju pamiętnika, któremu spowiada się ze swoich lęków, nadziei, chwilowych słabości. Dido jest do bólu zwykłą dziewczyną i to właśnie stanowi o jej klasie.
Niby o miłości, przyjaźni, życiu słyszeliśmy już miliony piosenek. Jeśli jednak brzmią one tak cudownie i przyjemnie jak na „Safe Trip Home”, to nie mam nic przeciwko kolejnemu milionowi. Świetny, dojrzały powrót jednej z tych wokalistek, której nie sposób nie kibicować.