Drenge – „Undertow”

21 kwietnia 2015
ok. 2 minut czytania

Bracia Loveless nie są debiutantami, jednak w 2013 roku przydarzył im się falstart. Longplay „Drenge” zdobył pochlebne recenzje, ale poza Wielką Brytanią grupa nie odniosła sukcesu. To nie ich, a Royal Blood wychwalano pod niebiosa. Drenge zarzucali, że duet z Brighton gra zbyt czysto. Nikt im nie wierzył, do czasu, gdy w sieci pojawiły się pierwsze piosenki z albumu „Undertow”.

Ten krążek brzmi tak hipnotycznie i niepokojąco, że mógłby posłużyć za ścieżkę dźwiękową do remake’u „Miasteczka Twin Peaks”. Już numer „Running Wild” jest dowodem na to, że zespół dojrzał, przeszedł metamorfozę. Dominują brudne, grunge’owe gitary i chrapliwy wokal Eoina Lovelessa. Właściwości uzależniające ma singiel „Favourite Son”, przypomina nieco neurotyczną wariację na temat krążka „Humbug” Arctic Monkeys. Przy odsłuchu „The Snake” i „Undertow” nasuwają się z kolei skojarzenia z Kyuss. Nawet gdy Drenge zwalniają tempo („The Wood”), nie ma mowy o marazmie i bezbarwności. Z kolei utwór „We Can Do What We Want” wnosi do albumu coś z ducha klasyki brytyjskiego punku. Wyróżnia się, odstaje, ale nie powoduje chaosu.

Pod jedynym względem bracia nie zmienili się od czasów debiutu. Longplay „Drenge” wypełniały podszyte nutką ironii teksty o wątpliwych urokach życia na odludziu. Na „Undertow” wciąż pojawiają się opisy pagórków, towarzyszą jednak im masywne, garażowe riffy, co daje intrygujący, nieco groteskowy rezultat.

Ten krążek jest jak niespodziewany cios pięścią w twarz. Drażni każdy, nawet najmniejszy nerw, ale otrzeźwia w jakiś dziwny sposób. Braciom Loveless trzeba wybaczyć falstart sprzed dwóch lat, tym razem klątwa drugiej płyty się nie sprawdziła. We wrześniu Drenge mają zagrać koncert w Gdańsku. Nie zobaczyć ich to ciężki grzech, bo „Undertow” jest jednym z najlepszych gitarowych wydawnictw ostatnich miesięcy.