Dry The River – „Alarms in the Heart”

26 sierpnia 2014
ok. 2 minut czytania

W skali od jednego do Hurts, poziom wzniosłości i samouwielbienia wynosi u nich najwyżej dwa i pół. Tworzą głównie natchnione ballady, więc o patos nietrudno, ale drugi w karierze longplay – „Alarms in the Heart” – wcale nie przytłacza.

Debiut londyńczyków sprzed dwóch lat („Shallow Bed”) wywołał westchnienia zachwytu recenzentów i porównania do Bon Iver i The National. Nie był to efekciarski folk a la Mumford and Sons, a porcja rześkiej muzyki inspirowanej kulturą celtycką. Magii jest jeszcze więcej, bo Dry The River nagrali nowy album na Islandii.

Po pierwszym odsłuchu miałam mieszane uczucia, bo „Alarms in the Heart” nie wydawał się tak spójnym i jednolitym dziełem jak debiutancki longplay. Najwcześniej ujawniony singel, „Gethsemane” jest śliczny i nostalgiczny, ale przewidywalny. Dopiero kolejny – „Everlasting Light” – prezentował nowe oblicze, może jeszcze nie przebojowe, ale pozbawione właściwości usypiających. Debiut zdominowały melancholijne, akustyczne ballady, a nowa płyta zyskała zastrzyk budzącej do życia energii, chociażby w numerach „Med School” czy otwierającym kompilację „Alarms in the Heart”. Bardziej rockowe gitary wcale nie „gryzą się” z urokliwymi, folkowymi skrzypeczkami. Peter Liddle przestał zdzierać sobie gardło natchnionym wokalem, a mimo to utwory nie straciły emocjonalnego ładunku. Mimo wszystko zdarzają się wpadki – duet z Emmą Pollock w „Roman Candle” wydaje się wymuszony, przesadzony i odstaje od konwencji całego albumu.

W trakcie czatu z fanami wokalista zdradził, że w największych bólach powstawała kilkakrotnie przerabiana kompozycja „Vessel” i to z niej Dry The River są najbardziej dumni. Wysiłek się opłacił, bo z czystym sumieniem stwierdzam, iż jest to najlepszy utwór w karierze formacji. Nie wiem, czy tak dobrze wpłynęło na nich mroźne powietrze Islandii, czy to sprawka samego Odyna, ale ten numer jest zwiastunem nowej jakości.

Poczekajcie do jesieni, zanim sprawdzicie krążek „Alarms in the Heart”. Wakacje i ciepełko nie sprzyjają słuchaniu tak rześkich i przestrzennych kompozycji. Dry The River tylko wyglądają na niepozornych. Do wspomnianych Bon Iver i The National jeszcze im daleko, ale wkrótce osiągną mistrzowski poziom w budowaniu magicznej atmosfery.