To trzeci po reaktywacji album, który – jak przekonywał przed premierą wokalista Joey Tempest – najbardziej przypomina klasyczny Europe. Poniekąd to prawda. Panowie nie silą się na to, by brzmieć modnie, nowocześnie. Nie brakuje elementów typowych dla lat 80. acz znajdziemy tu sporo riffów, więcej niż kilka przyjemnych solówek a proporcje gitar do klawiszy zdecydowanie ustawiono na korzyść tych pierwszych. Co więcej wszystko zagrane jest mocno, z werwą i wykopem. Innymi słowy współczesne Europe ma więcej wspólnego dajmy na to z Whitesnake niż z Bon Jovi, choćby z racji przewijających się delikatnie bluesowych motywów. Zasadniczo to jednak prosty heavy/hard rock z wszystkimi niezbędnymi atrybutami. No, może z tym prostym, nie jest tak do końca. Otwierający zestaw mroczny, symfoniczny „Prelude” może wzbudzać lekki niepokój. Dalej jest zdecydowanie rockowo a esencję stanowią soczyste popisy gitarowe. Większość materiału oparta jest na gęstych, ciężkich riffach. Znalazło się jednak również miejsce na dynamiczne, zadziwiające motoryką „The Beast”, które z powodzeniem mogłoby trafić na ostatni krążek Nickelback (co niżej podpisana uznaje za komplement). Żeby jednak nie znudzić słuchacza gdzieniegdzie wpleciono psychodeliczne klawisze („Catch That Plane”) czy orkiestrowe aranżacje budzące skojarzenia z „Kashmir” Led Zeppelin (numer tytułowy). Nie mogło się obyć oczywiście bez tradycyjnych „przytulańców” – fortepianowej powerballady „In My Time” czy akustycznego, zamykającego longplay utworu „In My Time”. Kto lubi wolne kawałki, na pewno nie będzie zawiedziony.
Pomimo wielu zalet, „Last Look at Eden” nie jest bez wad. Pierwsza dotyczy kompozycji, czasem nadto przewidywalnych i tendencyjnych. Drugą jest Tempest a dokładnie jego głos, który na niektóre z utworów jest po prostu za słaby. Tak naprawdę są to jednak drobne niedostatki, które Szwedzi rekompensują przebojowością i energią.