Fabolous – „Loso’s Way”

3 lutego 2010
ok. 2 minut czytania

Pomysł to jedno, jego realizacja to jednak zupełnie inna para kaloszy. Bo tak naprawdę gdyby nie to, że Fabolous rzeczywiście w tekstach czasem nawiązuje do filmu, „Loso’s Way” nie różniłoby się niczym od jego poprzednich płyt. Na albumie słyszymy więc sporo przechwałek, wersy o kobietach, narkotykach, imprezach, pieniądzach i tym, jak łatwo można z jednej strony stracić życie i zdrowie na ulicach Nowego Jorku, ale również jak niewiele czasem potrzeba, aby zostać królem tego miasta. Nic odkrywczego, nic świeżego, za to zarapowane jak zawsze u Fabolousa stylowo i z klasą. Jego po prostu chce się słuchać, bo umie zaskoczyć ciekawym porównaniem albo wbić komuś szpilę z finezją.

Niestety jak to u niego jest normą, niezwykle przeciętnie wypada warstwa muzyczna. Czasem trudno zrozumieć, dlaczego raper z takim potencjałem i możliwościami (również finansowymi) wybiera sobie podkłady ani przebojowe, ani oryginalne. Poza kilkoma perełkami („Pachanga”, „Stay”, „My Time” oraz „I Miss My Love”) reszta produkcji wpada jednym i chwilę później wypada drugim uchem. Na nic obecność nośnych, wielkich w świecie mainstreamu nazwisk, kiedy nie mają oni nic ciekawego do zaprezentowania. I można to podciągnąć również do tematu gości. Fabolous stanowczo przesadził z gwiazdkami R&B, przez co ta niby gangsterska płyta jest momentami aż do bólu ckliwa i bezpłciowa.

Tony Montana raczej nie puściłby nowego albumu rapera w swoim aucie a w kontekście charakteru płyty to już sporo mówi. Gdyby oceniać ją jednak jako zwykły mainstreamowy materiał, ocena byłaby już trochę wyższa. Bo Fabolous to w końcu Fabolous i potencjał posiada ogromny. A że po raz kolejny nie wykorzystał go jak należy, to już chyba mało kogo może zdziwić.