Jest w twórczości angielskiej wokalistki coś rozpędzonego, dostojnego, patetycznego. Nie są to zwykłe piosenki, ale wielkie, kolosalne, epickie utwory. Popowe, wypolerowane i błyszczące, wypełnione po brzegi błyszczącymi syntetycznymi dźwiękami, ale na swój sposób dzikie, niesione żywiołem. Jest w tym sporo egzaltacji, dramatyzmu, ale Louisa Rose Allen, jak naprawdę nazywa się Foxes, ma ciekawy, mocny, nawet lekko rockowy wokal i potrafi wpuścić w te rozbuchane kompozycje nieco mroku („White Coats” ma w sobie nawet coś z Nine Inch Nails).
Foxes mieści się gdzieś pomiędzy natchnieniem Florence a siłą Emeli Sandé. Kapitalnie potrafi doprowadzić piosenkę do kulminacji, znakomicie operuje emocjami. Szkoda tylko, że postawiła na brzmienie rodem z „X Factora”. Donośne, dumne, ale bezpieczne, gładkie. Odrobina brudu, kilka odważnych pomysłów, niekonwencjonalnych rozwiązań i moglibyśmy mieć do czynienia z najbardziej oryginalną artystką tego roku.
Z debiutu Angielki chyba najbardziej cieszą się hollywoodzcy producenci, którzy otrzymali gotowce do kulminacyjnych scen czy to miłosnych uniesień, czy przejmujących życiowych dramatów.