W studiu Australijczyka wspomagali Martyn Casey (bas, gitara akustyczna), Jim Sclavunos (perkusja) oraz Warren Ellis (skrzypce, gitara). To, co stworzyli ci panowie wspólnymi siłami, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Już otwierający płytę „Grinderman” utwór „Get It On” zapowiada coś niezwykłego. Nerwowe riffy, których nie powstydziliby się członkowie kapeli Queens Of The Stone Age, oraz swoista muzyczna wściekłość pozostawiają słuchacza oniemiałego z zachwytu i niezwykle zaintrygowanego.
Na albumie przeplatają się elementy bluesa i country. Pojawia się kilka subtelniejszych kawałków, lecz większość materiału to bezwzględny rock. Mocny i odważny, którego kwintesencję stanowi finałowe nagranie „Love Bomb”. Ogólne wrażenie potęgują hipnotyczne struktury („When My Love Comes Down”) oraz zgrzyty i piski, mistrzowsko wplecione w niepokojące kompozycje [„No Pussy Blues”, „Honey Bee (Let’s Fly To Mars)”]. Nie ma tutaj miejsca na banał, przypadkowość czy przeciętność.
Grinderman z jednej strony jest powrotem Cave’a do jego korzeni – surowego, pierwotnego grania spod znaku formacji The Birthday Party. Z drugiej strony, to jednak ukłon w stronę współczesności. Gitary brzmią bowiem chwilami bardzo nowocześnie.
Tak zaskakującego i dobrego materiału Nick Cave nie nagrał od lat. Co prawda, artysta nigdy nie zszedł poniżej pewnego poziomu, jednak dziełem „Grinderman” udowodnił, że ma jeszcze bardzo wiele do powiedzenia.