Hozier – „Hozier”

23 grudnia 2014
ok. 1 minuta czytania

Andrew Hozier-Byrne ma 24 lata i pochodzi z Irlandii. Jest też kolejnym chłopcem z gitarą, chłopcem jednak, który potrafi zaskoczyć niebanalnymi piosenkami. „Hozier” to debiut młodego artysty. Płyta, która ma wszystkie wady i zalety pierwszego poważnego dzieła.

Oczywiście ujmuje szczerość, naturalność, dźwięki płynące prosto z serca. Ta niedająca się podrobić radość i potrzeba grania. Irlandczyk ma dryg do pisania zgrabnych piosenek, w które poza typowym dla songwriterów folkowym zacięciem, wplata elementy bluesa i soulu. I wtedy jest najlepiej. Im bardziej odchodzi od standardowego, prostego, melancholijnego, akustyczno-organicznego grania, im więcej wycieczek w stronę amerykańskiego Południa, tym lepiej. „Angel of Small Death and the Codeine Scene” to porywający, natchniony soulowo-gospelową energią numer, a „To Be Alone” to fantastyczny, czarny blues. Trzeba też zaznaczyć, że brzmieniowo, aranżacyjnie to też smakowitości (kapitalne chóry).

Jak mówiłam, longplay ma też wady debiutu. Słychać, że Hozier nie jest jeszcze artystą ukształtowanym, że wciąż poszukuje. Efektem kilka dość przeciętnych, rockowo-folkowych kawałków, jakich dookoła na pęczki. Numerów, które w żaden sposób nie zapadają w pamięć i nie wyróżniają wokalisty na tle wielu mu podobnych.

Na Hoziera warto jednak mieć baczenie. Chłopak ma coś ciekawego do powiedzenia, widać, że zmierza w dobrym kierunku i jak tylko nabierze nieco doświadczenia, odnajdzie siebie, może być artystą absolutnie nietuzinkowym.