Iggy Azalea – „The New Classic”

30 kwietnia 2014
ok. 2 minut czytania

Umówmy się na wstępie – potencjał dziewczyna ma ogromny i nie mam tutaj wcale na myśli tylko tego związanego z występami w teledyskach. To oczywiście też ma duże znaczenie, bo znacznie łatwiej promować muzykę w tych czasach, gdy wygląda się tak jak 24-letnia Australijka, ale ostatecznie (przynajmniej taką mam nadzieję) liczy się jednak przede wszystkim muzyka. Azalea rapować umie, ma talent do chwytliwych refrenów, umiejętnie radzi sobie zarówno z szybkimi, bardziej dyskotekowymi podkładami, jak i soczystymi kompozycjami łączącymi hip-hop, elektronikę i pop. W trwającym od kilkudziesięciu miesięcy wyścigu po tytuł najgorętszej raperki młodego pokolenia, o który ubiegają się też Azealia Banks i Angel Haze, po mocno średnim longplayu tej ostatniej, Iggy mogła ustawić się w bardzo dogodnej pozycji. Niestety, tytuł jej płyty nie okazał się proroczy, o klasyku nie ma mowy. Dostaliśmy bardzo przyzwoity, przebojowy, ale niewnoszący nic nowego czy tym bardziej spektakularnego, materiał. Z jednej strony to dobrze, że singlowe „Change Your Life”, „Work” i „Fancy” nieźle oddają charakter płyty, bo to znaczy, że Azalea miała na nią pomysł i rozegrała wszystko jak należy. Jednak gdy słuchamy już całego wydawnictwa i zostaje nam tylko 9 premierowych kompozycji, z której żadna nie bije na głowę tych wcześniej udostępnionych, można odczuwać pewien zawód. Może „Black Widow” z Ritą Orą ma jeszcze duże szanse na singlowy sukces, reszcie już takiego powodzenia nie wróżę. Zabrakło czegoś niespodziewanego i wybijającego się poza standard. To materiał dobrze wyprodukowany, wykonany przez Iggy z ikrą, ogniem, sporą energią, ale skłamałbym mówiąc, że odczułem podczas jego słuchania większe emocje. Rutyna wygrała tym razem z pójściem po bandzie, a szkoda. Nie jest fajnie, kiedy płyta wylatuje z głowy już kilkadziesiąt minut po zakończeniu jej słuchania. Jest przyzwoicie, ale nic ponad.