Jamie Woon – „Making Time”

7 grudnia 2015
ok. 2 minut czytania

Nie zrozumcie mnie źle. „Making Time” to bardzo ładny album. Może podobać się nawet bardziej niż debiutancki „Mirrorwriting”. Po prostu te dwa wydawnictwa bardzo się od siebie różnią. Z poprzedniego krążka została w zasadzie tylko wrażliwość i zamiłowanie do niuansów. Nowy materiał nie jest tak pulsujący, nie migocze tak błyszczącymi dźwiękami, nie drga jak ten sprzed czterech lat. Drugi longplay Anglika to głęboki ukłon w stronę klasycznego R&B.

Nowe piosenki mają zdecydowanie bardziej organiczne brzmienie, najczęściej są stonowane, balladowe. Elektronika w dużej mierze ustąpiła miejsca instrumentom dętym, a taneczne rytmy soulowej gładkości. Więcej tu skojarzeń ze Steviem Wonderem niż Jamesem Blakiem. Sporo chórków, pojawiają się jazzowe smaczki, a syntetyczne dźwięki użyte są bardzo subtelnie. Wypada to naprawdę dobrze czy raczej urokliwie i ujmująco, ale potencjał festiwalowy w tym średni. „Making Time” to raczej klimat kameralnej knajpki, niewielkiego klubu niż sceny na świeżym powietrzu. Zmęczone, lekko bluesowe „Celebration”, połamane akustyczno-elektroniczne „Forgiven”, aksamitne „Skin”, a nawet najbardziej przypominające debiut „Movement” powinny bez problemu zaczarować w bardziej intymnych warunkach. Na większej przestrzeni zapewne łatwo ulatują bądź bledną.

„Making Time” jest dziełem na pewno bardziej uniwersalnym, nie tak odzwierciedlającym mody i trendy jak „Mirrorwriting”. Dużo tu zgrabnych melodii, eleganckich rozwiązań produkcyjnych, dużo dbałości o szczegóły. Na pewno to zestaw bardziej stonowany, melancholijny. Nie będę się podejmowała orzekania, który album lepszy, bo chyba zleży od tego, na co mamy ochotę. Jeśli na świetliste, klubowe piosenki, na pewno pierwszy krążek, jeżeli natomiast marzy nam się cieplejsza, bardziej tradycyjna muzyka, to należy wybrać longplay numer dwa.