Janet Jackson – „Unbreakable”

7 października 2015
ok. 2 minut czytania

Zastanawiałam się, czy blisko 50-letnia artystka jakoś odnajdzie się na współczesnej scenie muzycznej. Okazuje się, że bez trudu. „Unbreakable” to jednak nie mizdrzenie się do młodzieży (jak ma to w zwyczaju robić Madonna), histeryczne gonienie za modą, ale pokazanie, że Janet Jackson nie bez kozery jest jedną z największych gwiazd R&B i popu. I znów. Nie spodziewajcie się hitów, superkawałków, które rozgłośnie radiowe obrzydzą wam ciągłym puszczaniem. To wysmakowana, pełna harmonii naprawdę dobra płyta Janet Jackson, która w nienachalny sposób wpisuje się we współczesne trendy (The Weeknd z pocałowaniem ręki przytuliłby niejedną piosenkę z krążka).

Większość zestawu wypełniają delikatne, snujące się, przyjemnie bujające, migoczące od syntezatorowych dźwięków ballady. Czasem okraszone rapową wstawką („No Sleep” z udziałem J. Cole’a), czasem wzmocnione hollywoodzką dramaturgią („Shoulda Known Better”), a jeszcze kiedy indziej ujmujące akustyczną oszczędnością („Lessons Learned”). Niespieszne, pełne produkcyjno-aranżających drobiazgów, przyjemne, kojące. Sielsko-anielski klimat „burzy” jak zwykle rozbrykana Missy Elliott, która pomaga Jackson w najbardziej przebojowym „Burnitup!”. Wyróżnia się też rytmiczne „The Great Forever” z chwytliwym refrenem, w którym głos Janet bardzo przypomina Michaela, nieco bardziej słoneczne „Broken Hearts Heal” i niemal klubowe, wirujące w rytmie disco „Night”, a także iście rockowe, ładnie rozpędzające się „Take Me Away”. Wszystkie jednak są zbalansowane, stonowane, pozbawione choćby grama agresji, natarczywości.

„Unbreakable” pozornie może wydawać się albumem nudnawym, sennym. Coś w tym jest, ale tylko jeśli słuchamy tej muzyki pobieżnie. Wystarczy się wczuć, poświęcić tej płycie swoją uwagę, a odkryjemy spójne, równe, kolorowe, ujmujące bogactwem subtelności dzieło. Wdzięczne i pełne uroku. Nic wielkiego, wybitnego, ale z klasą.