Jim James – „Regions of Light and Sound of God”

27 marca 2013
ok. 2 minut czytania

Muzyka jest dziś ogólnie dostępna – jedno kliknięcie od nas. Nastały czasy artystycznego urodzaju. Nie trzeba śledzić radia, wypatrywać klipów, wertować gazet, by znaleźć coś nowego i interesującego. Wystarczy po prostu „zajrzeć” do sieci, a tam czeka nas… klęska urodzaju. W muzycznym gąszczu, który porasta internet nie tak trudno coś pominąć, przeoczyć. Jedną z takich pozycji jest „Regions of Light and Sound of God” Jima Jamesa. To w końcu żadna supernagłaśniana płyta ani też ultraniszowa. Ot, oficjalny solowy debiut muzyka My Morning Jacket. Pewnie spodziewacie się teraz peanów i egzaltowanych pochwał. Nic z tych rzeczy. To bowiem również nie jest album genialny – po prostu naprawdę dobra, intrygująca, ciekawa, nietuzinkowa rzecz.

Nie jest łatwo pisać o tej płycie, również nie jest tak łatwo jej słuchać. To stylistyczny tygiel od organicznego folku i rocka, przez funkowe pulsacje, soulowe bujanie, po psychodelię. Od zgrabnych, ujmujących prostymi aranżami numerów („State of the Art (A.E.I.O.U.)”) po rzeczy na granicy eksperymentu. Od skojarzeń z The Beatles przez klimaty w stylu Mercury Rev po elementy przypominające TV on The Radio. Od ciepłych, delikatnych brzmień, akustycznych pobrzdąkiwań („Exploiding”), po syntetyczną elektronikę („Dear One”) i dudniące dźwięki. O dziwo, ta różnorodność ze sobą współgra. „Regions of Light and Sound of God” nie jest chaotyczną mieszanką, bezsensowną zbieraniną niezdecydowanego artysty, ale multikolorowym, wielowymiarowym dziełem i – co nie bez znaczenia – wypełnionym emocjami.

To album, po którym niekoniecznie w głowie zostają refreny i melodie do nucenia podczas odkurzania, wystarczająco jednak przystępny, by chętnie sięgnąć po niego ponownie. To materiał, w którym za każdym razem odkrywamy coś nowego, który zaskakuje i wciąga.