Jimmy Eat World – „Invented”

27 września 2010
ok. 2 minut czytania

Do muzyki Jimmy Eat World powracam po długiej przerwie, której początek zaczyna się mniej więcej w połowie pierwszej dekady XXI stulecia. Wtedy jeszcze wyraźniej zaznaczone w muzyce Amerykanów były wpływy punkowe. Była bezpretensjonalna zadziorność, skondensowana moc i radość. Minęło kilka lat, a Jimmy Eat World zmierzają w stronę rozwodnionej rockowej esencji z dodatkiem nostalgii. Co z tego, że chwilami potrafią przyłożyć jak trzeba („Evidence”), skoro zestawiają to z lekkim, nijakim, niepotrzebnie przeciągniętym motywem. Lepiej wypadają tylko singlowy „My Best Theory” i „Action Needs An Audience” i – przepoczwarzający się na chwilę z ballady w fajny czad – numer tytułowy. Reszta zlewa się w lichą, ckliwą całość. Ilość, niestety, przechodzi w bylejakość.

Można odnieść wrażenie, że z panów wyparowała punkowa, buntownicza ikra, którą zastąpił zbyt mocno upopowiony roztwór, do tego z tak sobie smakującymi syntetykami (choćby „Higher Devotion” z żeńskim wokalem; „Mixtape”). Nie wiem, czy Jimmy Eat World bali się bardziej odkręcić wzmacniacze i mocniej uderzać w struny i bębny, ale stało się z nimi coś dziwnego. Może zamarzył im się skok na szczyty list? Może chcieli więcej stadionowo-ogniskowych numerów, do których można kołysać się rytmicznie w czułych objęciach partnera? Nawet jeśli tak było, to wykonanie pomysłu jest w porywach średnie. Przyzwoita EP-ka spokojnie by z krążka była, lecz na dobry album za mało jest silnych argumentów.

„Invented” byłby dobrym podkładem do filmu o zbuntowanych amerykańskich nastolatkach z dobrych domów. Rodzice zapracowani, nikt ich nie słucha, nikt nie rozumie, życie to dla nich męczarnia prawdziwa. I sami nie wiedzą, co z tą ciężką egzystencją zrobić, w którą stronę pójść. Jimmy Eat World najwyraźniej też stracili wiedzę co do kierunku, w którym powinni zmierzać. Może następnym razem uda się tę przedawkowaną nostalgię/melancholię zamienić na rockowy dynamit? Bardzo na to liczę.