Joe Bonamassa – „Driving Towards The Daylight”

16 maja 2012
ok. 2 minut czytania

Tym razem Joe postanowił wrócić bardziej ewidentnie do korzeni ukochanego bluesa. Trochę schował rockowy pazur, co nie znaczy, że nie jest on słyszalny. Różnica w stosunku do paru ostatnich produkcji Bonamassy jest taka, że słuchając „Driving Towards The Daylight” od razu cofniemy się myślami do narodzin bluesa, do czasów Roberta Johnsona, Willego Dixona, Howlin' Wolfa (których kompozycje Joe zawarł na krążku). Choć jest charakterystyczna, mięsista, soczysta gitara Amerykanina, nie jest to w pierwszej kolejności mocny blues rock ocierający się chwilami o hard rock. Wraz z Kevinem Shirleyem (m.in. Iron Maiden, Rush) artysta zadbał o to, by brzmieniowo album był hołdem dla tych twórców, którzy tworzyli podwaliny bluesa. I takie właśnie wrażenie sprawia. Nie bez znaczenia był na pewno fakt, że Joe użył do nagrań starych gitar, z lat 50. i 60.

Oczekujący od Bonamassy właśnie dynamicznego blues rocka, też zawiedzeni nie będą. Parokrotnie gitara muzyka brzmi niczym wyjęta z pierwszego okresu Led Zeppelin, co najwyraźniej słyszalne jest chyba w „Stones In My Passway” Roberta Johnsona. Ale największe wrażenie robi ballada „A Place In My Heart” Berniego Marsdena (Whitesnake), napisana w hołdzie dla Gary’ego Moore’a. Piękna, liryczna, poruszająca kompozycja, idealnie oddająca muzykę niezapomnianego Irlandczyka z jego bluesowych czasów. Autorskich numerów Joe zawarł tym razem tylko trzy. Każdy broni się nieźle, a najlepiej chyba „Heavenly Soul”. W „Who’s Been Talkin'?” jest nawet fragment mówiącego Howlin' Wolfa. Inne ozdobniki, to chociażby wspaniale grające organy Hammonda oraz dęciaki.

Album ma świetny feeling. Jakby Joe, jego sprawdzeni współpracownicy oraz goście (m.in. Brad Whitford z Aerosmith, Pat Thrall, Jimmy Barnes, który śpiewa w przeróbce swojej piosenki) odbyli jam session w klubie, które przypadkowo zarejestrowano. Komplementy należą się Bonamassie przede wszystkim za to, i to po raz już któryś, że gdy bierze się za cudzą twórczość, nie tylko odgrywa numery i ubiera we współczesne brzmienie, lecz daje im jedyny w swoim rodzaju stempel identyfikacji. Wystarczy posłuchać choćby „New Coat Of Paint” Toma Waitsa, aby się o tym przekonać. Przodownik Joe Bonamassa nie zawodzi.