John Newman – „Revolve”

21 października 2015
ok. 2 minut czytania

W serialu „Przyjaciele” w jednym z odcinków gościnnie pojawił się Alec Baldwin. Grał on hiperoptymistę, dla którego wszystko było co najmniej fantastyczne. Phoebe porównała go do świętego Mikołaja na prozacu, w Disneylandzie, uprawiającego seks. Podobny stan wszechogarniającej ekstazy i uniesieniach chciał chyba osiągnąć John Newman i jego współpracownicy. Choć „Revolve” zaczyna się od mrocznie i złowieszczo brzmiącego intra w wykonaniu Idrisa Elby, dalej mamy festiwal radości. Muzyczny odpowiednik wypasionej sylwestrowej zabawy, z kolorowymi drinkami, fajerwerkami i złotym konfetti. Proszę państwa, Sylwester jest raz do roku nie bez powodu, codziennie takiej dawki wymuszonej euforii nie da się znieść, podobnie jak nie da się strawić całej płyty Johna Newmana. Rozpędzone, rozskakane, napompowane piosenki. Jedna z drugą. Jedna podobna do drugiej.

Z zarażającego pozytywną energią Johna Newmana, zrobił się nabuzowany napojami energetycznymi i lizakami natrętny koleś. Utwory z poprzedniej płyty nienachalnie, naturalnie porywały, nowe zdają się mówić: „tak, musisz się bawić i tańczyć, cały czas, bez ustanku”. Kawałki z debiutu ujmowały soulowym feelingiem, emocjami, numery z drugiej płyty to bombardowanie rozentuzjazmowanymi fortepianowymi riffami i disco-szaleństwo. „Tribute” kipiał od niuansów, świetnie łączył współczesny pop z klasyką R&B, „Revolve” przytłacza słuchacza schematycznym, przesadnym i przeprodukowanym materiałem. Niby środki te same (dużo dęciaków, chórki, rozedrgany, mocny wokal), a jednak zupełnie inaczej rozłożone akcenty, zamiast zaangażowania, efekciarstwo, zamiast dobrych piosnek, poskładane z tych samych elementów potencjalne acz tymczasowe hity.

Szkoda, wielka szkoda. Wydawać się mogło, że John Newman wnosi w pop nieco serca i duszy. Niestety starczyło na jedną płytę, na drugiej jest już tylko maszyną do robienia powierzchownych przebojów.