– Kiedy miałam 27 lat, nieustannie się zadurzałam – tłumaczyła przed premierą wokalistka Yeah Yeah Yeahs. – Nie wiedziałam czy jeszcze kiedyś się naprawdę zakocham. Te piosenki powstały właśnie w tym czasie. To soundtrack mojej nieustającej wyprawy w poszukiwaniu miłości.
Rozumiem, a przynajmniej tak mi się wydaje zamysł panny Orzolek. Miały to być intymne, kruche niby-piosenki. Utwory, które pisze się ze łzami kapiącymi na kartkę papieru, a gra we własnej sypialni, pocieszając słoikiem Nutelli. Miało być szczerze, naturalnie, prosto z serca. Chodziło o emocje, nie artystyczne czy muzyczne piękno, wyrafinowanie. Trochę niechlujnie, ale z wdziękiem. Rozumiem. Ale „Crush Songs” nie da się słuchać.
Zamiast intymnych, kruchych niby-piosenek, mamy jakieś amatorskie wprawki na gitarze akustycznej. Zamiast szczerości, naturalności banały typu „Love’s a fuckin' bitch” i rzępolenie. Zamiast emocji, miauczenie, ziewanie i śpiewo-szeptanie oraz zero ambicji w sprawie artystycznego czy muzycznego piękna, bo całość brzmi jak kiepskiej jakości demo, nagrane na przestarzałym sprzęcie w środku nocy, w opustoszałej nowojorskiej knajpce, gdzie publiczność stanowią przede wszystkim niekoniecznie trzeźwi znajomi. Wszystko charczy, burczy, jest „głucho”, niewyraźnie, a szczytem aranżacji jest klaskanie.
„Crush Songs” to kwintesencja bylejakości, nuda, zblazowanie i 26 minut męczarni.