Kid Cudi – „Indicud”

16 maja 2013
ok. 2 minut czytania

Mam wątpliwości. Poprzednie dwa albumy artysty rodem z Cleveland sprawiły mi dużo frajdy. Przedstawiały świeże, oryginalne spojrzenie na rap, ale nie odbijając aż tak bardzo od korzeni, jak ma to miejsce na „Indicud”. To zresztą longplay, który muzyk w większej mierze traktuje jako swój producencki projekt. Wcześniej zdarzało mu się dopuszczać do kompozycji innych bitmejkerów, tutaj poza „Red Eye” z Hit-Boyem, za wszystko odpowiada sam. I trochę przekombinował. Część kawałków to już za daleki odlot, za duża alternatywa. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że prace nad płytą przebiegały w mocno odjechanym, narkotykowym klimacie i być może dlatego słuchając jej i nie aplikując sobie wcześniej żadnych używek, trudno wczuć się w warstwę muzyczną.

Skłamałbym jednak pisząc, że „Indicud” to kompletny niewypał. Nic z tych rzeczy. Są momenty bardzo udane („Unfuckwittable”, „Beez”, „Red Eye”, „Girls”), na tyle bliskie poprzednim wydawnictwom muzyka, że można je wręcz potraktować jako świadomą, naturalną kontynuację wizji artystycznej. Nie da się też ukryć, że Cudi, jak zwykle mroczny, szczerze opowiadający o swoim życiu, używkach, problemach, samotności, jest niezwykle intrygująca postacią. Zdecydowanym zaprzeczeniem wiecznie uśmiechniętych gwiazdorów. Momentami przypomina wręcz Eminema sprzed jego poważnego życiowego zakrętu.

Chociaż trzeci longplay artysty jest najsłabszym w jego dorobku, nie będzie kompletnie straconym czas poświęcony na zapoznanie się z nim. Z pewnością znajdą się słuchacze, którzy w świecie Kida Cudiego znajdą lustrzane odbicie własnych problemów, myśli. Mnie bardziej się podobała hiphopowa psychodela w stylu Cypress Hill i mam nadzieję, że na kolejnych wydawnictwach właśnie w taką stronę pójdzie muzyk.