Lachowicz – „Pigs, Joys And Organs”

18 maja 2010
ok. 2 minut czytania

Pod abstrakcyjnym tytułem płyty kryje się 10 interesujących piosenek. Lachowicz na poprzednich albumach czerpał z różnych środków i zręcznie budował z nich swoje kompozycje. W tej materii nic się nie zmieniło. Na „Pigs, Joys And Organs” znajdziemy zarówno kawałki stworzone na rockowej podstawie, z wysuniętą perkusją i alternatywnym zdobnictwem, chwilami ostrym i hałaśliwym („Dumb’n’Deaf”), a także lżejsze, z akustyczną gitarą, dotknięciami fortepianu, czy sunącą w tle elektroniką (choćby „Grind My Soul”), nawiązujące do bluesa (świetna „Like A Pig” z saksofonem w drugiej części), jak i sielskie, błogie utwory (kołysankowa „All The People” i śliczna „To Be Strong”). Nie brak akcentów psychodelicznych rodem sprzed 40 lat, lekkich ukłonów w kierunku Radiohead, Sigur Ros.

Jacek sporo eksperymentuje z wokalem, który czasami jest czysty, z nutą smutku niczym u artystów z 4AD („Joy”), czasami donośny, zadziorny i przepuszczany przez różne efekty. Ale przede wszystkim artysta świetnie buduje klimat piosenek, które nie nużą po pierwszym przesłuchaniu. W mocniejszych kawałkach są ciekawie zaaranżowane momenty wyciszenia, zaś te, które zaczynają się spokojnie, mają w sobie fragmenty żywsze, wzmagające napięcie.

Kompozycje są dość wymagające, nie od razu zapamiętywalne. Trzeba paru przesłuchań na wychwycenie wszystkich smaczków. Różnorodność u Lachowicza jest pod pełną kontrolą. To bardzo inteligentna różnorodność. Jest to album dokładnie przemyślany, nie zrobiony na siłę. Nie mogę się doczekać aż w końcu ktoś zauważy, że Lachowicza nie należy już postrzegać przez pryzmat wspaniałych dokonań ze Ścianką, lecz warto wyciągnąć go z opłotków, po których jako solowy twórca się porusza, i zaprezentować z większą intensywnością szerszemu odbiorcy. Najwyższa pora.