Lenny Kravitz – „Strut”

23 września 2014
ok. 2 minut czytania

– Ten krążek zaprowadził mnie z powrotem do miejsc, które tak bardzo kocham w muzyce, do uczuć, które przeżywałem będąc w szkole – zachwalał przed premierą wokalista i gitarzysta. – To prawdziwa rockandrollowa płyta – jest surowa, ma duszę i szybko powstała.

Nie można 50-latkowi zarzucić kłamstwa. Mamy do czynienia z bardzo organicznym dziełem, zakorzenionym w bluesie, R&B, klasycznym rocku. To płyta, gdzie liczy się naturalne brzmienie, prawdziwe instrumenty, ciepłe wokale i energia. Nie brakuje momentów pulsujących, bogatych aranżacji, pojawia się groove i funkowy luz.

Muzyka Kravitza jest jednak taka jak on. Trochę za ładna, zbyt wymuskana i odprasowana. Tak jak jego klata, tak i produkcja jest zbyt gładka. Jak na faceta ciut za dużo ma na sobie świecidełek, a jego piosenki za dużo banalnych ozdobników. Wystarczyłoby się nie golić parę dni, trochę rozczochrać, włożyć zwykłą, spraną koszulkę i byłoby znakomicie. Tego samego brakuje 10. płycie Amerykanina. Brudu czy nawet odrobiny niechlujstwa, szorstkości, naturalności i… testosteronu. Innymi słowy, mniej Seala, a więcej Bruce’a Springsteena.

Lenny wciąż potrafi pisać dobre piosenki, czuje rock and rolla i fajnie łączy gitarowe granie z czarnym brzmieniem. Na „Strut” jest co najmniej kilka świetnych, soczystych numerów, by wymienić „Dirty White Boots”, kapitalnie najbardziej zadziorne „Strut” czy mięciutkie, rozkołysane „Frankenstein” z pięknym saksofonem. Trochę one też rozbudzają apetyt, pokazując, iż Kravitz jednak jest muzykiem z krwi i kości, z tym, że częściej przypomina modela.

„Strut” słucha się dobrze, szczególnie pierwsza połowę, ale poza kilkoma elektryzującymi elementami, jest to świetnie zrealizowany, przeciętny pod względem melodii i zawodzący na poziomie charyzmy album.