Lil Wayne – „Tha Carter IV”

1 marca 2012
ok. 2 minut czytania

Całe szczęście, to zamieszanie nie wpłynęło niekorzystnie na wydawnictwo. Lil Wayne znów dostarczył porcję rapowego szaleństwa wysokich lotów. Trzeba jednak już na wstępie jasno zaznaczyć, że jeśli dotąd nie byłe(-a)ś fanką tego rapera, to czwarta odsłona sagi „Tha Carter” nic w tym temacie nie zmieni i szkoda twojego czasu. Wynety’a albo się uwielbia albo nienawidzi. Jego jękliwy, przepuszczony przez Auto-tune głos w połączeniu z cykającymi, nowoczesnymi bitami będącymi niejako definicją brzmienia z południa USA, to coś wyjątkowego. O ile na poprzednim albumie z serii raperowi zdarzyło się sięgnąć po kilka bardziej klasycznych kompozycji, tutaj nie znalazło się na nie miejsce. Bangladesh, Pollow da Don, StreetRunner, Cool & Dre, Boi-1da oraz kilku innych, mniej znanych producentów zadbało o bardzo spójny, od A do Z trzymający się konwencji materiał. Mocno przebojowy („6 Foot 7 Foot”, „John”, „It’s Good”, „How to Love”), bardzo rzadko odchodzący w stronę R&B, prawie w ogóle pozbawiony słabszych momentów. Może tylko „Mega Man” i „So Special” lekko odstają in minus, chociaż w tym drugim bardzo dobrze gościnnie zaprezentował się John Legend. Na oddzielną uwagę zasługują „Interlude” z André 3000 i Tech N9ne’em oraz „Outro”, w którym popis dali Busta Rhymes, Bun B, Nas i Shyne. Te kooperacje stanowią o sile wydawnictwa i nie wyobrażam sobie, żeby jakiś fan hip-hopu mógł przejść obok nich obojętnie. Płytę zapamiętamy też z racji słownych ataków Lil Wayne’a na Jaya-Z oraz modny obecnie obóz Odd Future. Ciekawe, jak zaczepieni na to zareagują? Doczekamy się ciekawych beefów? Niewykluczone! Póki co, czekając na te odpowiedzi, cieszmy się „Tha Carter IV”. Nie jest to płyta, która jakkolwiek odmieni hip-hop, ale jest jego godną, nowoczesną wizytówką.