Madonna – „MDNA”

28 marca 2012
ok. 2 minut czytania

„MDNA” to Madonna po latach znów współpracująca z Williamem Orbitem, ale o wiele wyraźniejsze piętno na płycie zostawili didżeje Martin Solveig i Benny Benassi (choć w gościach są także choćby M.I.A. oraz Nicki Minaj). Płyta to syntetyczny didżejski set z buczącą elektroniką, na kapiącym wyszukanym seksem energetycznym techno party, w świetle migających światełek i tnących przestrzeń laserów. Królowa popu jest tu jak podstarzała imprezowiczka, która stara się pokazać, że wciąż ma ochotę na gang bang, umie powiedzieć „bitch”, nie zapomniała, co to orgazm i zdaje się nie zważać na upływający czas. Śpiewa, że jest grzesznicą i lubi nią być. Średnio to dziś przekonujące i szczere. Bardziej wysilone, karykaturalne, stworzone dla zwrócenia uwagi.

„MDNA” to koktajl z pomysłów z „Music”, „Hard Candy” i „American Life”, choć niektóre piosenki mają pulsację tak fajną, jak te z „Confessions…” („Turn Up The Radio”; w „Love Spent” jest krótka syntetyczna trawestacja „Gimme, Gimme, Gimme” ABBA, kawałka użytego w „Hung Up”), zaś „Give Me All Your Luvin'” z dziewczęcym chórkiem i „Girl Gone Wild” mają takie refreny, że czy chcemy, czy nie, zapadną w pamięć na długo.

Madonna deklarowała, że nagra płytę, do której będzie mogła tańczyć. Słowa dotrzymała (rzewna ballada „Falling Free” gryzie się z resztą numerów). To nie pierwsze jej wydawnictwo, przy którym można się powyginać na parkiecie. Gdyby nie było wiadomo, że „MDNA” to produkcja Madonny, można by pomyśleć, iż nagrała to artystka o połowę od niej młodsza. Ale jeśli jest się superstar, to można wszystko i nie trzeba przejmować się opiniami. „MDNA” to na pewno płyta dużo lepsza od przeciętnej „Hard Candy”. Lecz do największych produkcji Amerykanki sporo jej brakuje.