Man Without Country – „Maximum Entropy”

21 marca 2015
ok. 3 minut czytania

Magia walijskiego duetu (koncertowo występują jako trio) tkwi zarówno w hipnotycznej, zatopionej w elektronice muzyce jak i historiach, które w senny sposób wyśpiewuje Ryan James.
\
Grupa po udanym artystycznie debiucie odczekała dwa lata, by zabrać się za pracę nad nowym materiałem, czego efektem była EP-ka z 4 utworami „Entopy pt.1”. Ku zaskoczeniu nie powstała część druga, a po ponad roku owe 4 numery weszły w skład pełnego długogrającego albumu „Maximum Entropy” zawierającego w sumie 14 autorskich kompozycji i przeróbkę hitu „Sweet Harmony” The Beloved. Kto zna już wcześniej wydane utwory będzie potrzebował kilku głębszych, przesłuchań oczywiście, by zatrzeć różnicę między materiałem premierowym i by krążek zyskał odpowiednich rumieńców.

Debiutujący wykonawca powinien swym pierwszym longplayem zniewolić słuchacza i to się chłopakom udało. Następny album czasem potwierdza siłę wykonawcy, ale i często pojawi się „syndrom drugiej płyty”. Ani jedno, ani drugie nie pasuje do nowego wydawnictwa, bo miażdży debiut a zgodnie z tytułem jest wypasione na maksa, zarówno pod względem kompozycyjnym, dramaturgicznym oraz produkcyjnym. Utwory rozwijają, ale nie powielają atmosfery eterycznego popu z „Foe”. Z jednej strony są bardziej senne, mistyczne i magiczne, a drugiej bardziej melodyjne i chwilami wręcz przebojowe jak singlowy „Laws of Motion” ubarwionym głosem White Sea, wokalistki kultowego M83 czy pretendujący do drugiego hitu „Virga”. Ale nie w tych numerach tkwi potęga płyty, bo każdy kto ceni w muzyce grę emocji rozpuści się w mglistych wstępach i odżyje w epickich rozwinięciach skutych powolnymi rytmami.

Wspominając na wstępie lata 80., nie sugeruję, że album można zaliczyć do nurtu „modern 80’s”. Man Without Country mimo, że czerpią z synth popu i nowo-romantycznych ballad, bardzo silnie inspirują się harmoniami i wokalną manierą popularnych stylów muzyki rocka niezależnego (indie) lat 90 – dream pop i shoegaze. Drugi z wymienionych od 2010 roku przeżywa niezwykłe odrodzenie. Dość wymienić reaktywację My Bloody Valentine, Slowdive i Ride, ale i trzeba wspomnieć o nowej fali shoegaze’owców epatujących dźwiękami po dwóch stronach Atlantyku. A mimo zapożyczania wspomnianych i dość modnych stylistyk Jamesowi i Greenhalfowi udało się nadać muzyce nowy kształt, nie będący tylko wariacją gatunków. Tak jak ze swobodą podchodzą do gatunkowego połączenia, tak i nie mają oporów w doborze instrumentarium. Z równą łatwością wykorzystują tradycyjny bas, gitarę i perkusję, jak i nowoczesne syntezatory, wirtualne instrumenty oraz analogowe efekty. I to pewnie dlatego powstała w warunkach wiejskich płyta brzmi jakby została wyprodukowana w studiu pod kuratelą mistrzów Briana Eno czy Daniela Lanois.

Dużo w tym tekście odniesień do muzyki już powstałej, ale Walijczycy wykazali drugim albumem, że mają niezwykłą muzyczną intuicję, wyobraźnię, wyczucie estetyki jak i zdolności czysto techniczne. Mam wrażenie, że z nimi jest jak z operą – kto raz posłucha ten zignoruje lub pokocha na zawsze gdy muzyka trafi w odpowiednią strunę w sercu.