Marianne Faithfull – „Give My Love To London”

29 września 2014
ok. 3 minut czytania

Opary dymu, whisky, narkotyki w każdej ilości i każdego sortu, ale też sława, blichtr, pławienie się w popularności, bogactwo. To Marianne i Londyn lat temu kilkadziesiąt. Kiedy słucham płyt takich artystów jak ona, którzy widzieli i przeżyli w życiu wszystko, przychodzi mi do głowy scena ze znakomitego filmu „Wojna państwa Rose”. Scena, w której Danny DeVito mówi petentowi coś w tym stylu: „Biorę 400 dolarów za godzinę, ale to powiem ci za darmo. Kiedy ktoś taki jak ja, mówi ci coś za darmo, to słuchasz”. Kiedy ona opowiada o życiu, bo to właśnie robi i zdecydowaną większość tekstów napisała sama, gdy leżała przez wiele miesięcy unieruchomiona po złamaniu kości krzyżowej, warto posłuchać.

Życie Faithfull to historia chyba wszystkiego, co przytrafia się kobiecie w show-biznesie. Bycie symbolem seksu i przedmiotem pożądania śmietanki szołbizowej, sukcesy na listach przebojów, role w filmach, zdjęcia w najlepszych magazynach. A na drugim biegunie ćpanie i chlanie do nieprzytomności, które zaprowadziło Marianne na ulicę i do spania na squotach, odebranie praw rodzicielskich, zahamowanie kariery. Londyn patrzył na wzloty i upadki artystki. Dał jej wszystko, wszystko odebrał, aby dać ponownie. Bóg drugich, trzecich i czwartych szans na pewno był po jej stronie. Piosenki z „Give My Love To London”, płyty, która ukazuje się w roku, w którym przypada 50-lecie debiutu Faithfull, odbijają jak w przykurzonym, znalezionym na strychu eleganckim lustrze to, co zdarzyło się dawno temu. Marianne zastosowała stały od lat wariant, czyli wspomogła się talentem innych, choćby Adriana Utleya z Portishead, Nicka Cave’a, Warrena Ellisa, Briana Eno, Rogera Watersa, Anny Calvi. I znów wyszła na tym znakomicie. Wraca do porywającego rock and rolla („The Price Of Love”), skacze po folku i country (numer tytułowy), oferuje piękny orkiestrowy pop (napisana przez Calvi „Falling Back”), łączy nieokiełznaną hałaśliwość Velvet Undeground z płynącą, przestrzenną rockową piosenką (skomponowana przez Rogera Watersa „Sparrows Will Sing”). Cóż to za płyta Marianne Faithfull, na której nie ma lirycznej ballady z fortepianem?! O „Late Victorian Holocaust” sama artystka mówi, że to chyba najpiękniejsza piosenka, jaką dla niej napisano. Stwierdzenie o tyle odważne, co niepozbawione racji. Te smyczki i ten klawiszowy krajobraz w tle (czyżby Utley?) urody są przewspaniałej. Faithfull mówiła też o emocjach z przeciwstawnych końców skali i takowe na płycie zawarła. Czego jak czego, ale monotonii „Give My Love To London” z pewnością zarzucić nie można.

Patrzy na nas z okładki przysłonięta tytoniowym dymem twarz Marianne, na której życie wymalowało całe spektrum emocji. Szczególnie życie w Londynie, choć są na płycie i treści bardziej uniwersalne. Dziś Faithfull jest tam tylko przejazdem. Ale wychłostanym łyskaczem i fajkami głosem opowiada nam takie historie, jakich w tym mieście nie opowie wam żaden przewodnik. Słuchajcie, bo naprawdę jest czego.