Matthew Herbert – „One One”

26 listopada 2010
ok. 1 minuta czytania

„One One” to początek trylogii, w skład której wejdą też albumy „One Club” i „One Pig”. To pierwszy taki koncept w karierze Brytyjczyka, którego wiele osób słusznie nazywa królem elektronicznych eksperymentów. Tym razem jego żądna ekstrawagancji muzyczna dusza dała upust egoizmowi. Czym on się wyraża? Ano tym, że poza stuprocentowym udziałem w komponowaniu, Herbert po raz pierwszy też… śpiewa. I to śpiewa całkiem w porządku. Bez popisów, taniego efekciarstwa, za to z wyczuwalnym ładunkiem emocji. Utwory w zamyśle mają wyrażać to, co muzyk odczuwał przebywając, grając i komponując w poszczególnych miejscach świata.

„Palm Springs” najwyraźniej kojarzy mu się z brzmieniami disco, a „Valencia” z sennym i leniwym klimatem. „Milan” to wysmakowany, jazzujący smakołyk, za to „Dublin” jest dość ciężki, smętny. Generalnie płytę zdominowały bardzo wysublimowane, spokojne piosenki. Na pewno żaden utwór z albumu nie podbije klubowych parkietów. Tym razem Herbert postawił na mentalne wyciszenie.

Warto się zaznajomić z tym materiałem, bo wydaje mi się, że jest ona bardzo szczerym zapisem tego, w jakim momencie życia jest Herbert. Dlatego też ta płyta spokojnie mogłaby się nazywać „Zapiski z życia (prawie) czterdziestolatka”. Na razie na szczęście jeszcze bez kryzysu wieku średniego. „One One” nie porywa, nie wgniata w fotel, za to pozwala usadowić się w nim bardzo wygodnie.