Maxwell – „BLACKsummers’night”

13 stycznia 2010
ok. 1 minuta czytania

Jego stylu nie udało się w pełni odwzorować żadnemu z popularnych obecnie piosenkarzy. Usher od zawsze był bliższy stylistyce R&B, John Legend często uciekał do hip-hopu i brzmień dla radia, Dwele’mu brakuje siły przebicia a jedyny naprawdę godny konkurent, czyli D’Angelo, od lat zamiast z konkurencją walczy z nałogami. Dlatego też ten powrót jest tak ważny.

Maxwell ma w sobie to coś, co sprawia, że po kilku minutach z jego muzyką, człowiek czuje się, jakby w jego życiu nie było żadnych dołków i problemów. Ba, możemy pójść nawet o krok dalej i stwierdzić, że słuchając „BLACKsummers’night” człowieka nie interesuje kompletnie nic. Niech się spali ciasto w piekarniku, niech woda lecąca do wanny się przeleje, niech herbata wystygnie – nic nie jest warte przerwania seansu z tym albumem. Albumem, który koi jak balsam. Tak swoją wspaniałą, oszczędną muzyką, w której nie uświadczymy żadnych modnych motywów R&B, lecz organiczne granie, jak i świetnymi tekstami.

„BLACKsummers’night” to blisko 40 minut wybornego soulu. Brzmienia, o którym już w mainstreamie zapomniano. Czy za sprawą Maxwella coś się zmieni, czy artyście uda się powrócić do telewizji muzycznych i rozgłośni radiowych? Łatwo nie będzie. Ale jego za to winić nie należy, bo spisał się na pięć z plusem.