Mela Koteluk – „Spadochron”

13 maja 2012
ok. 2 minut czytania

Kiedy zabrzmiał pierwszy utwór z płyty („Dlaczego drzewa nic nie mówią”), myślałam, że coś źle włączyłam i słucham niepublikowanego nagrania Kasi Nosowskiej. Głos Meli z miejsca kojarzy się z frontmanką Hey – sposób frazowania, chrypka, akcentowanie dźwięków. I chociaż nikt nie powinien obrażać się za porównania z Nosowską, trzeba zaznaczyć, że Koteluk nie jest w żadnej mierze naśladowczynią. Poza tym, w jej muzyce jest więcej słońca, pasteli, mniej mroku, goryczy. Dominuje co prawda melancholia, malowana jednak subtelnymi światło-cieniami.

Przez długi czas zastanawiałam się, z kim, poza Nosowską, kojarzy mi się Mela. Oczywiście, z racji kobiecego wokalu połączonego z szlachetnym, nietuzinkowym brzmieniem, nasuwają się postaci Julii Marcell, Gaby Kulki czy Brodki. Po którymś przesłuchaniu, gdy po raz kolejny zabrzmiał numer „Wolna”, doznałam olśnienia – Lenny Valentino. I znów, nie chodzi o jakieś bezpośrednie zapożyczenia, nawiązania, lecz pewien odrealniony, senny (nie mylić z usypiający) klimat ze szczyptą magii. Mieszanka ciepłej, jedwabistej elektroniki, metalicznych gitar, swoistej ulotności dźwięków, niby rockowych, a niby nie. Teksty natomiast, skoncentrowane na emocjach, mają pozbawiony pretensjonalności, poetycki wymiar.

Po zapoznaniu się z longplayem „Spadochron” już rozumiem, skąd taka okładka. Mamy bowiem do czynienia z szalenie barwną, ciepłą płytą. Artystka potrafi i urzec iście popową piosenką („Spadochron”), i pokazać nieco bardziej energiczne oblicze („Melodia Ulotna”), ale i zachwycić nieskażoną banałem fortepianową balladą („Rola gra”). Prawdziwy muzyczny kalejdoskop.