Mount Kimbie – „Cold Spring fault Less Youth”

13 czerwca 2013
ok. 2 minut czytania

Panie i panowie, najgoręcej komentowany debiut sprzed trzech lat na Wyspach Brytyjskich wraca z płytą numer dwa, którą – jak to zwykle bywa w takich przypadkach – próbuje udowodnić, że wysokie noty pierwszego krążka nie były przypadkiem. Choć nie, słowo próbuje nie jest tutaj najodpowiedniejsze. Wystarczy tylko włączyć „Cold Spring fault Less Youth”, by się przekonać, że Mount Kimbie na nic się tutaj nie sili. Z tej płyty bije taka radość i tyle muzycznej przyjemności, że trudno sobie wyobrazić, by Dominic i Kai spinali przy niej pośladki, byle tylko się udała. W to nie uwierzę.

Kreślenie bajecznych, dźwiękowych pejzaży, w których pobrzmiewają echa nagrań w klimacie czy to Bonobo, czy Four Tet, ci goście muszą mieć we krwi. Drugi mocny album na przestrzeni trzech lat nie może być wynikiem żadnej kalkulacji. A ten jest mocny od pierwszej do ostatniej minuty, a zwłaszcza wtedy, gdy duet wspiera jeszcze swoim zadziornym wokalem King Krule. Zresztą, szkoda nawet, że duet nie wykorzystał go w więcej niż tylko dwóch numerach. Idę o zakład, że gdyby to właśnie Krule pojawił się w otwierającym całość „Home Recording”, Mount Kimbie zyskaliby najlepszego openera w całej swojej karierze.

Ale i bez tego „Cold Spring fault Less Youth” się broni. W roli podkładu pod letnie przyjemności, jako wieczorny towarzysz czy nawet pierwszy mikstejp dla chłopaka/dziewczyny sprawdzi się naprawdę nieźle. Cieszy forma duetu, który nie spuszcza z tonu i umacnia swoją pozycję na nowobrzmieniowej scenie, zarazem jednak ta płyta mocno podkręca im śrubę – bo czegóż mamy się spodziewać po kolejnej porcji ich muzycznych przyjemności, jeśli już nie albumu dekady?