Muchy – „Karma market”

30 października 2014
ok. 2 minut czytania

Wszystkie płyty, które do tej pory wydawały Wam się eklektyczne, były co najwyżej nie do końca spójne. Eklektyczne to są nowe Muchy! Nie wierzycie, no to proszę, skromna wyliczanka: garażowe, chłoszczące riffy, hardrockowy śpiew, synthpopowe klawisze, mglisty klimat, mieniące się, pastelowe dźwięki, akustyczne granie, folk, americana, jesienna melancholia, taneczne indie, grzechotki, burczący bas, nawiązania do Led Zeppelin (nie żartuję!), grunge’owy brud, wokalne harmonie, odrobina country, disco pulsacja, przestery, brzmienie na modłę „Discothèque” U2, pustynne zamulenie, westernowe tempo, kosmiczno-progesywne motywy, chwytliwe melodie, zgrabne refreny, ambitniejsze, nieszablonowe kompozycje, rockowa dosadność, stylowość indie, popowa przystępność, ballady, zadziorne numery, coś do podrygiwania. To wszystko, a nawet więcej, znajdziemy na albumie, którego premiera zbiega się w czasie z 10-leciem kapeli z Poznania.

Czwarty krążek Much to jednocześnie muzyczne podsumowanie dotychczasowej twórczości, prezentacja obecnego artystycznego stanu i zapowiedź tego, co nastąpi. Dużo tu zaskoczeń, mnóstwo nieprzewidywalnych elementów, a zarazem nie brakuje pewnej doskonale znanej przebojowości, energii, charakterystycznego dla Michała Wiraszki i spółki alternatywnego sznytu. Ponieważ każdy utwór jest absolutnie inny, ciężko mówić o tych najlepszych. Z uwagi na muzyczne upodobania, wrażliwość, każdy znajdzie dla siebie coś dobrego. Ja będę się upierać, że tak dobrego, mocnego otwarcia jak „Odkąd” nie miała dawno żadna rockowa płyta, a „Nic się nie stało” to po prostu usiany pięknymi detalami produkcyjny majstersztyk.

Longplay „Karma market” początkowo może, a nawet powinien wywoływać konsternację. To jednak płyta szalenie ciekawa, różnorodna i naturalna. W tym sensie, że Muchy po prostu grają co chcą i jak chcą. Do nikogo się nie mizdrzą, niczego nie udowadniają. Od Sasa do lasa, groch z kapustą, ale kto powiedział, że tak nie można.