Paris Hilton – „Paris”

21 sierpnia 2006
ok. 2 minut czytania

Mniemam, iż w doborze kompozycji kierowano się mocno przeautoreklamowanymi możliwościami wokalnymi panny Hilton. Dziewczę bowiem ewidentnie nie ma głosu. Szczęśliwie nasza gwiazda nie próbuje udawać, że jest nową Mariah Carey. Ogranicza się do półszeptu, głównie jednak popiskuje niczym zlękniona myszka. Całkiem nieźle co prawda sapie i stęka, ale w tej akurat dziedzinie już dawno zdobyła powszechne uznanie.

Śpiewanie nie jest przecież kluczowe w muzyce rozrywkowej. Wystarczy nieco fantazji, której współpracownikom Paris ewidentnie zabrakło. Gdzieniegdzie pojawiają się rapowane wstawki (Missy Elliott może spać spokojnie), tudzież „ostrzejsze” gitarowe pasaże (twórczość Avril Lavigne to przy tym ciężki metal), a nawet dźwięki saksofonu (bynajmniej nie na miarę „Lily Was Here” Candy Dulfer). Ogólnie utwory są jednak mało interesujące i jeszcze mniej wymagające – ot, zwyczajne piosneczki. Miałkie, nijakie i w niczym nie przeszkadzające. Banalne melodycznie i raczej jałowe aranżacyjnie; do tego stopnia, że nawet klasyk „Do Ya Think I’m Sexy” Roda Stewarta udało się odrzeć z jakiekolwiek drapieżności.

Większość repertuaru blond artystki to płaskie, oparte na łagodnej elektronice kawałki, bez wyraźnych kandydatów na przeboje i łatwe do zapomnienia. Ani to bardzo dobre, ani też tragicznie złe, ale na pewno niezbyt wyszukane czy szczególnie wyróżniające się. Album „Paris” jest po prostu bardzo niegroźną, przeciętną popową propozycją, która zniknie z ludzkiej pamięci z chwilą, gdy panna Hilton przestanie być ulubienicą plotkarskich kolumn.