Pillowfight – „Pillowfight”

25 stycznia 2013
ok. 1 minuta czytania

W Salt Lake City odbywa się filmowy festiwal Sundance. Festiwal, na którym dominuje tak zwane amerykańskie kino alternatywne. Małe wielkie filmy, zwykłe niezwykłe produkcje. Obrazy niby bardzo proste, o zwyczajnym życiu, a jednak wyróżniające się wyjątkowym klimatem, pełne drobnych smaczków, urzekające skromnością środków i ogromem emocji. Gdyby Pillowfight było filmem, idealnie wpasowałoby się w repertuar imprezy w stanie Utah.

Pillowfight to taka właśnie amerykańska alternatywa. Mieszanka hip-hopu, elektroniki, songwritingu. Przetkana soulem, muśnięta rockiem, czasem nawet podkolorowana rytmem disco. Nic bardzo offowego, awangardowego, skomplikowanego, ale dalekie od banału, przewidywalności, łatwizny. Mamy ładne melodie, nawet refreny, które można zanucić („Used to Think”, „Get Your Shit Together”), ujmujący kobiecy wokal (należący do Emily Wells), a z drugiej strony kapitalną produkcję Dana the Automatora okraszoną scratchami autorstwa Kida Koali, tamburynami czy dęciakami w stylu mariachi. Momentami czujemy się jak w sennym westernie, momentami jakbyśmy znaleźli zagubione nagrania The Avalanches. Bywa mrocznie, melancholijnie („I Work Hard”), ale i energicznie, niemal tanecznie („Get Down”). Jakby tego było mało jest w tym też seksapil i humor (np. „You’re So Pretty”).

Pillowfight nie tworzy ani klasyków, ani przebojów. Nie wyważa żadnych drzwi, ani nie wymyśla koła. Pillowfight nagrało znakomitą płytę, której słucha się z ogromną przyjemnością i do której chce się wracać. Mała wielka rzecz.