Pink Floyd – „The Endless River”

12 listopada 2014
ok. 2 minut czytania

Od początku wiadomo było, że płyta „The Endless River” wywoła kontrowersje. Pewne było, że kompletnie nie zainteresuje fanów, którzy nie uznają okresu post-Watersowego. Ci mniej ortodoksyjni też mieli obawy. Materiał zrealizowany został przecież z nieskończonych skrawków, „odrzutów” z „The Devision Bell”, czyli odkurzonych po 10 latach. Niemal same instumentale za wyjątkiem mocno sennego, rozwodnionego singla „Louder than Words”. Załóżmy jednak, że są to sprawy drugorzędne, że podchodzimy do albumu z otwartą głową, z sentymentem, pamiętając Richarda Wrighta, dla którego płyta jest swoistym hołdem. Skupiamy się tylko na muzyce, ignorując całą resztę. W takim układzie „The Endless River” jest… bardzo przeciętną, a momentami wręcz słabą płytą Pink Floyd. Snującą się, ciurkającą z głośników, smętnawą. Ponad 50 minut dźwiękowego plumkania, szybowania, dryfowania, które przemykają niemal niepostrzeżenie. Ilustracyjne, często monochromatyczne utwory przetykane subtelnymi akcentami („Talkin' Hawkin'” z udziałem Stephena Hawkinga), czasem bardziej dynamiczne, stanowcze, rockowe („Sum”, „Night Light”). Numery będące echem tych najwspanialszych kompozycji („Anisina” przypominające „Us and Them”). Szereg niespełna dwuminutowych miniatur, zaledwie obiecujących zalążków.

Nie zapominajmy jednak, że to Pink Floyd. Mistrzowie przestrzennego grania. Twórcy pobudzających wyobraźnię, rockowo-ambientowych pasaży. Artyści tkający wspaniałe, dźwiękowe pajęczyny. Zespół słynący z fenomenalnych łkających gitar, intergalaktycznych klawiszy i muzycznych odpowiedników zorzy polarnej. Wszystkie te elementy znajdziemy na „The Endless River”. Naprawdę wiele zachwycających fragmentów, które… idealnie nadałyby się na ścieżkę dźwiękową do gigantycznego filmu, najlepiej rozgrywającego się w kosmosie lub na łonie, dzikiej, surowej, nieskażonej ludzką działalnością natury.

To mogło być piękne, wspaniałe dzieło Pink Floyd, gdyby… było soundtrackiem. Tłem do zapierających dech w piersiach zdjęć, uzupełnieniem widowiskowych efektów specjalnych, duszą hollywoodzkiej superprodukcji.

„The Endless River” skrywa mnóstwo wspaniałości, cudownych drobiazgów, zupełnie jednak nie sprawdza się jako album Pink Floyd, a szczególnie jako ostatni album Pink Floyd.