PJ Harvey – „The Peel Sessions”

6 listopada 2006
ok. 1 minuta czytania

Niewielu wykonawców potrafi wyrazić tak wiele i tak mocno za pomocą tak minimalnych środków. Harvey niewątpliwie zalicza się do owego elitarnego grona. Proste utwory, skromne, acz szorstkie aranżacje oraz ekspresyjny, niezlękniony głos Polly Jean – tyle wystarczy, aby słuchacz zadrżał. Jest w tej twórczości mrok, coś nieprzyjemnego, a zarazem pociągającego, coś emocjonalnie kobiecego i jednocześnie brutalnie męskiego.

Chociaż kompozycje pochodzą z różnych okresów kariery Angielki (lata 1991-2004), całość układa się w logiczną całość. Największe wrażenie robią chyba jednak wczesne kawałki, emanujące grunge’ową energią. Okrutnie surowe, niemal pierwotne, tak inne od tego wszystkiego, co słyszymy obecnie. Brak tu ponadto, zdawać by się mogło oczywistych, singlowych przebojów, co jedynie nadaje wydawnictwu unikatowego, absolutnie niekomercyjnego posmaku.

„The Peel Sessions” w wykonaniu PJ Harvey to kwintesencja najlepszego, co artystka ma światu do zaoferowania. Trochę gniewu, trochę łagodności, ale przede wszystkim bolesną wręcz szczerość i znakomitą muzykę.