Ringo Starr – „Ringo 2012”

6 lutego 2012
ok. 2 minut czytania

„Ringo 2012” to krążek, który spokojnie mógłby powstać 15, 20 jak i 25 lat temu. Bo czy można po 71-letnim byłym perkusiście najważniejszego zespołu świata oczekiwać, aby wymyślał się na nowo? Zamiast więc silić się na niemożliwe Starr postanowił skorzystać ze sprawdzonej receptury: stworzyć album wypchany lekkimi, melodyjnymi i wpadającymi w ucho piosenkami i nagrać go z małą pomocą przyjaciół (m.in. Dave Stewart z Eurythmics czy Joe Walsh z The Eagles).

Dobrym reprezentantem całości, jest otwierające zestaw „Anthem”, który pokazuje, że pewne rzeczy w przyrodzie (a raczej muzyce) się nie zmieniają. To stuprocentowy Ringo i typowy dla niego blues rock, w bardziej popowym wydaniu (wyraźnie osadzony w stylistyce lat 80., z obowiązkowymi chórkami kobiecymi). Równie standardowe jest przesłanie. – To hymn dla pokoju i miłości – śpiewa na początku piosenki.

Co otrzymujemy jeszcze? Dwa covery przypominające o rockandrollowych korzeniach artysty: „Rock Island Line”, które spopularyzował w latach 50. Lonnie Donegan oraz „Think It Over” Buddy’ego Holly’ego (swoją drogą, festyniarskie wstawki w drugim z wymienionych kawałków, które bardziej pasowałyby na soundtrack do programu edukacyjnego dla trzylatków mógłby sobie darować). Pojawiły się także nawiązania do reggae (w przeróbce własnego „Wings”, znacznie ciekawszej od oryginału) czy muzyki latynoskiej („Samba”). Ringo nie byłby sobą, gdyby na płycie nie zamieścił także utworów wolniejszych, o bardziej balladowym charakterze. Największe wrażenie robi nostalgiczne „In Liverpool” (tytuł mówi sam za siebie), wzbogacone o smyki i partie fortepianu, które nadają bardziej podniosłego charakteru.

„Ringo 2012” to płyta przyjemna dla ucha, mimo że próżno na niej szukać następcy „Octopus’s Garden”.