Rob Zombie – „The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser”

29 maja 2016
ok. 2 minut czytania

Trzeba przyznać, że artystyczna konsekwencja Roba Zombie robi wrażenie. Rockman nadal lubi długie, pokręcone tytuły, więc jego szósty solowy longplay to „The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser”. Oczywiście, muszą być seksualne nawiązania, nie tylko w tytule albumu, ale i piosenkach („Well, Everybody’s Fucking in a U.F.O.”). Nie przestały mu się też podobać kolorowe, kolażowe, graficzne okładki. No i muzyka nadal spokojnie mieści się w szufladce industrial metal.

Krótko mówiąc, nowa płyta byłego lidera The White Zombie to mocne, energiczne numery z wyraźną perkusją, głośnymi gitarami i chłodną elektroniką. Nie brakuje też szalejącego tamburyna. Zombie nadal potrafi napisać utwory, do których idealną wizualizacją byłoby rodeo („The Hideous Exhibitions of a Dedicated Gore Whore”), ale też spokojniejsze, marszowe („The Life and Times of a Teenage Rock God”) czy też porządnie rozpędzone („Medication for the Melancholy”). Zaskoczeń raczej nie ma. Jest mnóstwo energii, sporo ostrych, czasem chłoszczących dźwięków, chłodne brzmienie i zgrabne melodie, bo Rob lubi piosenki, które można śpiewać/wykrzykiwać na koncertach. Zombie powiedział, że to jego „najcięższy i najbardziej pokręcony potwór”. Głowy za to nie dałabym uciąć, ale rzeczywiście sporo jest nisko strojonych, gęstych gitar, gdzie trzeba jest solidne pieprznięcie i ogólnie jest bardziej rockowo niż elektronicznie. Czyli w sumie wszystko tak, jak trzeba.

Z Robem Zombie jest trochę jak z Woodym Allenem. Jego twórczość niby znacznie się nie zmienia, elementy bazowe są te same, ale po prosu lata świetności już za nim. Nowe numery mogą się podobać, nie mają jednak szans równać się z hitami sprzed lat. No i jeszcze, a może przede wszystkim, najzwyczajniej w świecie ani Rob Zombie, ani Woody Allen już nie ekscytują jak kiedyś.